Logo Geoje

Logo Geoje

czwartek, 30 stycznia 2014

Szczęśliwego Nowego Roku (Konia)!

                                                                          Źródło

Wcale nie tak dawno życzyliśmy sobie wszystkiego co najlepsze z okazji Nowego Roku i proszę mija miesiąc i możemy sobie życzyć znowu. Nadchodzi bowiem Nowy Rok Księżycowy, czy jak kto woli Chiński, czy jak kto woli Koreański. W tym roku przygalopował w dosłownym tego słowa znaczeniu jako, że będzie to Rok Konia. Jako ciekawostkę podam, że w roku konia urodził się m.in. Chopin a szczęśliwe liczby to 2, 3, 7. Chiński horoskop znajdziecie bez trudu w necie więc nie ma sensu tego kopiować (God bless Bill Gates for copy and paste!). Jeżeli spodziewacie się w Korei zobaczyć powitanie Nowego Roku Księżycowego takiego jak w Chinach to się srogo możecie zawieść. Żadnych fajerwerków, żadnych petard ani nic z tych rzeczy. Cisza i spokój. Ostatnio na Sylwestra zorganizowano tu wprawdzie pokaz ogni sztucznych ale odbył się o...20.00. Bez komentarza. Co więc się dzieje w tym czasie w Korei? Otóż następuje narodowy exodus Koreańczyków w strony rodzinne i w strony rodzinne współmałżonka. Duże miasta takie jak Seul czy Busan pustoszeją. Pustoszeje również Geoje. W końcu tutaj też większość mieszkańców to ludność napływowa. Przez te kilka dni (w tym roku cztery) kompletny luz na drogach wyspy. Wszędzie wolne miejsca do parkowania. Exodus zaczął się już wczoraj. Większość firm albo miała już wolne lub kończyła wcześniej. Kiedy w porze lunchu (również skończyłem pracę wcześniej) robiłem zakupy w Home Plus (Tesco) to zastałem tłum ludzi porównywalny z okresem przed Bożym Narodzeniem w Polsce. Wiadomo, ostatnia szansa na kupienie prezentów i zrobienie świątecznych zakupów. W czasie Nowego Roku Księżycowego wszystkie sklepy są zamknięte. Teraz o prezentach. Tradycyjnie dostaje się je również w pracy. Już w ubiegłym tygodniu dostaliśmy prezenty od firmy, dla której pracujemy. Niestety nie były to dwie butelki czerwonego wina chilijskiego jak w ubiegłych latach ale jakiś byle jaki termos i kubek izolacyjny. Oczywiście w pięknym kartoniku. Jeśli chodzi o firmę, w której pracuję to panowała jakaś podejrzana cisza. Dostaliśmy wprawdzie w prezencie po... parze skarpetek w pięknym pudełku od bezpośredniego managementu, ale nie tego każdy się spodziewał. Dopiero w poniedziałek po południu kiedy zobaczyłem serkretarkę zbliżającą się ze złotymi kopertami w ręce wiedziałem, że właściwy moment nadszedł. W supermarketach specjalny dział prezentów jest organizowany na kilka tygodni przed świętem. Wybór jest ogromny i właściwie na każdą kieszeń. I tak można najbliższym podarować np. zestaw składający się z mydła, szamponu do włosów i pasty do zębów - wtedy na pewno będą o nas myśleli w czasie codziennych ablucji lub pudełko z puszkami mielonki - wtedy myśli najbliższych powędrują w naszym kierunku podczas posiłku. Ceny niektórych prezentów też mogą szokować, np. 12 ładnych jabłek w kartoniku już od 50.000 wonów czyli ok. 50 dolarów. Są również prezenty naprawdę ładne. Od czasu do czasu kupujemy na pamiątkę miejscowe alkohole (wino lub soju), które rozlewane są do pięknej, tradycyjnej, ręcznie robionej koreańskiej ceramiki. Miłośnicy mocniejszych trunków znajdą wyroby znanych producentów whisky i koniaków, często limitowane edycje.
 
Prezenty, prezenty!
Na zdjęciu możecie zobaczyć więcej przykładów. Teraz pewnie zadacie pytanie: Co wobec tego robią expaci? To samo co w poprzednie święta. Część jedzie w ciepłe kraje a część wręcz przeciwnie na narty do ośrodków koreańskich lub japońskich. Ja zostałem, bo wyjazd mam zaplanowany w nieco późniejszym terminie a z nartami jakoś nigdy się nie oswoiłem. Dziś dzwonił jeden z kolegów, którzy wyjechali na narty do Muju (Korea) mówiąc, że pogoda "alkoholowa", leje od rana.  Następny "długi weekend" dopiero w maju (też cztery dni :)).

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Aktywny weekend czyli...

...wyprawa po chleb za pod morzem.




 Na początek jak zwykle krótko o pogodzie. Wiosna znowu wściekle zaatakowała. Oglądając jednak kamerki internetowe w Polsce jestem przekonany, że pewnie kilka osób będzie vqurvionych takim stwierdzeniem, zwłaszcza, kiedy muszą sprzątać śnieg przed domem. Ale cóż. Jak powiedziała nasza premiera : "Sorry, taki mamy klimat!" W piątek po południu zaczęło się ocieplać i temperatura doszła do plus 14 stopni. W tych pięknych okolicznościach przyrody pomyślałem, że dobrze byłoby przejechać się do Busan. W przekonaniu utwierdził mnie fakt, że kiedy otworzyłem zamrażalnik to w miejscu, gdzie zazwyczaj przechowuje chleb mój powszedni szron ujrzałem jeno. Rzec by można wszystko przygotowane do igrzysk zimowych robali Geoje 2014. Robali żadnych na szczęście w mieszkaniu nie ma a to za sprawą administracji budynku, a w szczególności dozorcy, pana Kima, który za pomocą nieznanej ale skutecznej broni chemicznej odstrasza wszelkie żyjątka chcące się zadomowić. Kilka dni wcześniej przed spodziewaną akcją pan Kim wywiesza na drzwiach wejściowych kartkę, na której informuje, że "w dniu takim a takim o godzinie tej a tej odbędzie się eksterminacja". Żeby nie było wątpliwości, ze tłumaczę źle użyte słowo, w oryginale brzmi ono "extermination". Widząc takie obwieszczenie, robaki, które umieją czytać, same uciekają. Uciekają także mieszkańcy, którzy aktualnie przebywają w budynku aby nie zostać przy okazji również "exterminated". No dobrze, trzeba jechać bo nie ma już chleba. Pozostał jeszcze do rozwiązania inny problem. Prawdopodobieństwo, że uda mi się w sobotę wstać na tyle wcześnie aby dojechać w przyzwoitym czasie jest zazwyczaj bardzo małe. I to niezależnie od nastawionego budzika. Tym razem jednak udało mi się wstać bez problemu. Szybkie śniadanko i w drogę. Busan nie leży za górami, za lasami, za siedmioma rzekami. Z Geoje do mojego celu podróży jest jakieś 60 kilometrów. Na tej trasie trzeba pokonać jednak dwa mosty ponad morzem, osiem tuneli wydrążonych w niewysokich górach oraz (i tutaj "perełka") ponad 3-kilometrowy tunel zbudowany na dnie morza. To połączenie wyspy z Busan nazywa się Geoje-Busan Link i samo w sobie być może będzie tematem któregoś z kolejnych wpisów lub 12546 odcinka "Mody na sukces". Tak sobie myślę, że gdyby coś takiego trzeba było wybudować w Polsce to nasza Główna Dyrekcja od dróg i autostrad pewnie popełniłaby zbiorowe samobójstwo a w najlepszym wypadku jej większość znalazłaby spokój w specjalistycznym szpitalu. Gdyby już zdecydowano o podobnej budowie to niechybnie pochłonęłaby kilka budżetów kraju a z ukradzionych materiałów powstałyby kilka nowych miast "domków jednorodzinnych". Na razie jednak zostawmy nasza dyrekcję w spokoju. Niech dalej buduje to co ma wybudować. Ponieważ trasę znam dobrze, więc nie muszę korzystać z GPS-a. Słucham sobie za to przez internet ulubionej stacji ze starymi przebojami. Jadę sobie więc po dnie morza, Piotr Szczepanik zachęca do palenia żółtej makulatury a czterdzieści osiem metrów wyżej szumią sobie morskie fale. Czas przejazdu miałem dobry, tzn. poniżej godziny. Czasami pierwsze 30 km robię w 20 minut a następne 30 km w ponad godzinę. Wszystko zależy od natężenia ruchu w Busan, Moim celem "w mieście" jest dom towarowy Lotte. W Polsce koncern Lotte (dawniej E.Wedel) znany z jest torcików wedlowskich a w Korei jest właścicielem m.in. sieci domów towarowych. Parkuję samochód na parkingu podziemnym na poziomie B3 (najniższy poziom to B6) i schodami ruchomymi udaję się na poziom B1. Tu szybko kieruję się do francuskiej piekarni po świeżutki chlebek. Jak zwykle kupuję dwa najlepsze gatunki: normalny i ze słonecznikiem. O cenę nawet mnie nie pytajcie, bo nie chcę wywołać ogólnopolskiego strajku piekarzy i rozruchów na tym tle. Jeszcze nie daj Boże powstanie jakiś Chlebo-Majdan w Warszawie. Po co mi to?

Chlebek z Busan


Po zakupie chlebka przyszła pora na następne zakupy w supermarkecie spożywczym. Najcenniejszym nabytkiem była kapusta kiszona z białym winem w stylu bawarskim (oczywiście Made in Germany). Jak zwykle kupiłem cały zapas supermarketu w postaci 4 słoików (słownie: cztery). Wszystkie zdobycze złożyłem w samochodzie i już spokojnie udałem się na penetrację wyższych pięter. Na dziale męskim była akurat promocja koszul znanych marek, więc kupiłem dwie w brakujących kolorach. A co tam! Z innych ciekawych rzeczy to chyba najciekawszy był pewien budzik, którego zdjęcie zamieszczam poniżej. Niestety zapomniałem spytać, czy to sprzęt jednorazowy czy wielokrotnego użytku. Pomyślałem też sobie, co by było gdybym chciał z takim budzikiem podróżować samolotem. Chyba bym daleko nie zaleciał...

Uwaga! To tylko budzik!

Doszedłem wreszcie do poziomu z "właściwą" elektroniką. Miałem nadzieję, że zobaczę najnowsze "dziecko" Samsunga czyli 110 calowy telewizor UHD (4K). Niestety tkwił tam ciągle "stary", 85 calowy model UHD z zeszłego roku z reklamą tego nowego. Może następnym razem.

85 calowy "staroć"
   Wycieczkę zakończyłem na dachu, gdzie znajduje się... mini park i kawiarnia. Pochodziłem wiec sobie trochę po świeżym powietrzu i stwierdziłem, że pora coś zjeść. Trzeba było więc zjechać znowu do "podziemi". Wybór jedzenia w strefie "food" jest przeogromny ale ja tradycyjnie wybrałem koreańskiego schabowego.

Schabowy "po koreańsku"

Po obiadku trzeba było wypić jakąś kawkę z czymś słodkim. Zauważyłem nowy rodzaj pączków z sernikiem jagodowym, wiec trzeba było spróbować. Na wszelki wypadek gdyby mi nie smakował wziąłem również swojego ulubionego czekoladowego. Tak się jednak "przypadkiem" złożyło, że smakowały mi oba.



Najedzony, napity i nasłodzony wsiadłem w samochód i znowu przez osiem tuneli, dwa mosty ponad morzem i po dnie morskim z powrotem na wyspę. Z rozpędu "wpadłem" jeszcze do sklepu na wyspie po resztę zakupów, zrobiłem 5-cio kilometrowy spacer i wróciłem do domu. Po tak dużej aktywności w sobotę postanowiłem w niedzielę nie robić nic. I postanowienia dotrzymałem! Na pocieszenie dla tych, których vqrviłem pogodą dodam, że dziś czyli w poniedziałek rano skrobałem szyby samochodu ze szronu.Czyżby powrót zimy?

poniedziałek, 20 stycznia 2014

O tym, że mobilni mają lepiej (nie mówić) a...

...nie-mobilni też mają niedobrze.


Jeszcze wczoraj pisałem o tutejszej zimie a tu dziś od rana nastąpił atak... wiosny. Z rana trochę nawet popadało a temperatura skoczyła do 8 stopni powyżej zera. Z tego co widzę, to wszystko zmierza w zupełnie przeciwnym kierunku niż w Polsce, gdzie spodziewane są mróz i opady śniegu. Ale ja tu o pogodzie i o ataku wiosny, kiedy w Korei nastąpił znacznie poważniejszy atak, o którym poinformowano dzisiaj rano. I nie był to bynajmniej atak tych z północy ale atak na kasę. Okazało się, ze wykradziono dane bankowe i osobiste 10-17 milionów posiadaczy kont bankowych i kart kredytowych w tym numery kont, kart kredytowych, telefonów, adresy domowe i zakładów pracy. O skali tego procederu świadczy fakt, że w Korei funkcjonuje ok 20 milionów kart kredytowych. Czyli aferą została dotknięta większość ich posiadaczy. Jest to już drugie tego typu zdarzenie w ciągu ostatniego czasu. Pod koniec ubiegłego roku wyciekły bowiem dane 130 tysięcy klientów  Citibank Korea i Standard Chartered Bank Korea. Obecna afera zaczęła się od wykrycia przestępstw finansowych dokonanych przy użyciu telefonów komórkowych. Dziś rano już "spadły" pierwsze głowy w postaci głównych menadżerów zamieszanych banków i instytucji finansowych, którzy nie omieszkali wcześniej publicznie przeprosić za zaistniałą sytuację. Zwykli ludzie natomiast zamiast słuchać głupot, kierowani swoją mądrością, rzucili się do banków aby jak najszybciej unieważnić lub wymienić karty i zmienić piny. Nikt na razie nie wie jaki wpływ będzie to miało na gospodarkę kraju. Przecież tutaj nawet za gazetę płaci się kartą a trzeba wymienić nie tysiące ale miliony kart. Tak się zastanawiam, jak to banki robią wszystko aby ułatwić złodziejom dostęp do naszych pieniędzy (bank w komórce, bank w komputerze itp.). Może jednak tradycyjny "bank ziemski" w postaci słoika twist-off i dziury wykopanej na 15-tym kilometrze drogi na Ostrołękę przy 7-mym słupku, czwarta brzoza na prawo jest pewniejszy (chyba, ze nas z kolei namierzy satelita NSA i agenci mocarstwa pozbawią nas oszczędności).



Publiczne przeprosiny za aferę.

niedziela, 19 stycznia 2014

Impreza dla tych, którym zimą jest... za gorąco!

Czyli 10th Geojedo International Penguin Swimming Festival




Zima w tym roku na Geoje nie jest najgorsza, tym bardziej, że już połowa jej minęła. Nie było żadnych anomalii pogodowych takich jak opady śniegu czy zbyt niska temperatura. W ubiegłym roku śnieg spadł "aż" raz w ilości około 10 cm  i trzymał przez cały dzień. W związku z tym nastąpił paraliż wyspy. Zakłady pracy i szkoły zamknięto. Nam kazano pozostać w domach i czekać na komunikaty.Nawet gdybym chciał to bym nie wyjechał, gdyż ulica koło miejsca gdzie mieszkam ma kilkanaście procent spadku i przy najmniejszym śniegu jesteśmy tu "odcięci". Jeśli chodzi o temperatury to najniższa tej zimy wyniosła minus 4 o poranku. W ciągu dnia oczywiście temperatura była dodatnia. Cechą charakterystyczna tutejszej zimy jest brak jakichkolwiek opadów. Przez ostatni miesiąc deszcz padał tylko raz. Jest wiec bardzo suche, nieprzyjemne powietrze. Bez nawilżacza powietrza nie wyobrażam sobie tutaj życia. Zadzwonił do mnie wczoraj kolega z Deokpo (to taka wioska w pobliżu) z prośbą o pomoc przy meblach. Zaznaczył tylko, że są trudności z dojazdem do niego bo dziś pływają "pingwiny". "O kurde! To już dziś???"- zapytałem. "Tak. Przyjedź to pójdziemy!"- odpowiedział. No to ja szybko w samochód i do niego. O jakich "pingwinach" mowa? Otóż my mamy w Polsce "morsy" a Koreańczycy mają  "pingwiny". O ile imprezy naszych morsów mają raczej charakter miejscowy, to tutaj urosło to do rangi "międzynarodowej" i nazywa się Geojedo International Penguin Swimming Festival. W tym roku impreza odbyła się już po raz 10-ty. Organizatorzy zapewniają dla wszystkich uczestników, czynnych i biernych cieple napoje, zupki itp. Jest to miejsce, gdzie można zobaczyć prawie wszystkich obcokrajowców mieszkających na wyspie.Pierwszą i najważniejszą konkurencją jest przeplynięcie dosyć krótkiego dystansu w wodzie o temperaturze zaledwie kilka stopni. . Właściwie każdy, kto się zmoczy dostaje pamiątkowy medal. Następną konkurencją jest łapanie ryb, które zostały wpuszczone do ogrodzonego siatką kawałka wody koło plaży. Dla ułatwienia wpuszczono ryby podobne do dużych fląder. Na złowione ryby czeka juz w pogotowiu personel, który natychmiast "przerabia" je na sashimi, dodaje sos i pałeczki. Dwa lata temu załapaliśmy się z kolegą na takie świeże sashimi a dodatkowo dostaliśmy po butelce soju (koreańska wódka robiona ze słodkich ziemniaków). W tym roku moja wizyta była dosyć krótka. Pogoda była niezbyt sprzyjająca (plus 4 C ale paskudny wiatr) i oczywiście meble kolegi, które też nie mogły czekać w nieeskończoność.



Logo-pomnik festiwalu.




Rozgrzewka przed startem - ratownicy juz w wodzie.


Poooszli!!



Ubiory jak widać dowolne.



Pierwszy zwyciezca!

Ryba złapana!



Ekipa z nożami już czeka na ryby



Dla expatów: na gorąco lub na zimno!

środa, 15 stycznia 2014

O tym gdzie można zobaczyć MM i Elvisa razem oraz...

...dlaczego pracowników stacji benzynowej jest trzy razy więcej niż dystrybutorów.

Siedzę ja sobie w pracy w czwartek po Nowym Roku. Roboty mało, bo cześć firm koreańskich miała w tym dniu święto wynegocjowane przez związki. Jest już po 16-stej, więc o czym wtedy się myśli?
Na pewno nie o pracy a raczej o tym, że jeszcze trochę ponad godzinę i można będzie udać się na zasłużony wypoczynek "w rejon zakwaterowania". Albo, że jeszcze jeden dzień w pracy i rozpocznie się kolejny weekend, który można wykorzystać na odrobienie "zdrowych" rzeczy, o których jakoś zapomnieliśmy w wirze tych wszystkich świąt i imprez noworocznych. Mój błogostan został niestety przerwany w sposób nagły i brutalny dzwonkiem telefonu na biurku. "Ki diabeł?"- pomyślałem podnosząc słuchawkę. Niestety nie był to żaden diabeł a mój szef, a raczej szef mojego bezpośredniego szefa. Jednym słowem nie przelewki. Najpierw były pytania o pracę, czy jestem mocno zajęty, a potem czy są planowane jakieś prace w weekend. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że jakiegoś specjalnego nawału pracy obecnie nie ma a i w weekend też się niczego nie spodziewam. Wtedy został mi objawiony powód tej całej rozmowy. Otóż, ponieważ mam uprawnienia do pewnych prac, to  zostałem wybrany na ochotnika i musze udać się na pewien statek. Wizyta na statku przewidziana jest na niedzielę lub poniedziałek. Problem jest jednak w tym, że statek jest na... Filipinach! "No ładny gnój!" - pomyślałem i zaraz spytałem: "A dlaczego my, a nie ktoś z Singapuru? Przecież mają bliżej!" "Zaraz dostaniesz maila to się wszystkiego dowiesz" - odpowiedział szef i na tym rozmowa się zakończyła. Z maila wynikało, że nasz człowiek z Singapuru nie może lecieć bo ma w tym czasie jakieś szkolenie. Ponieważ wszystko skończyło się na jednym mailu, wiec pomyślałem, że może się rozmyślili lub znaleźli kogoś innego. W domu jeszcze raz sprawdziłem skrzynkę i... nic. Żadnych nowych wiadomości. Nazajutrz rano zastałem obu szefów razem w gabinecie, wiec przez drzwi mówię: "Coś cicho na temat wyjazdu!". "Nie, nie cicho, zaraz wyślę ci kopię następnego maila" - odpowiedział mój tym razem bezpośredni szef. Reszta dnia upłynęła na załatwianiu biletów i przygotowaniach formalnych. I tak ok 15-stej stałem się szczęśliwym posiadaczem biletu lotniczego powrotnego z Pusan przez Seul do Angeles Mabalacat na Filipinach. Lotnisko to znane jest bardziej pod nazwą Clark Airport. Nazwa "Clark" wzięła sie od nazwy bazy lotniczej US Air Force, ktora znajdowała się w tym miejscu do roku 1992. Dowiedziałem się również, że lot odbędę samolotami linii lotniczych Asiana Air a rozpoczęcie podróży nastąpi w sobotę o godz.17.00. Nagle uświadomiłem sobie, że przcież ciągle w moim mieszkaniu jest KOT!!!!! Ten rozczochrany rudzielec, którego poznaliście w jednym z poprzednich wpisów. Na szczęście ten problem rozwiązałem jednym telefonem do kolegi, który miał klucze od mieszkania właścicieli kota i obiecał się nim zająć przez jeden dzień (właściciele wracali w niedzielę). Ponieważ pakowanie to czynność, której wprost nie cierpię, wiec zostawiłem ją na sobotę rano. Na lotnisko wyruszyłem ok. 15-stej i po ok 45 minutach byłem na miejscu. Samochód odstawiłem na parking i parkingowym vanem odwieziony zostałem pod halę odpraw. Ponieważ nie wożę żadnych przedmiotów uważanych przez lotniskowe służby bezpieczeństwa za niebezpieczne takich chociażby jak woda w butelce plastikowej, gilotynka do paznokci czy sztyft do ust bez torebki foliowej (w odróżnieniu od sztyftu w torebce foliowej, który nabiera już cech przedmiotu bezpiecznego) odprawa była bardzo krótka i sprawna. Teraz pominę szczegóły lotów jako niezbyt ciekawe i nic nowego wnoszące do całej historii. Dodam tylko, że formularz celny i imigracyjny, jaki przyszło wypełnić przed lądowaniem na Filipinach ma chyba z pół metra. Na lotnisku oczekiwał na mnie kierowca i ruszyliśmy w drogę. Droga bardzo dobra (autostrada) ale oczywiście płatna. W pewnym miejscu dwa pasy łączyły się aby przekroczyć rzekę. Okazało się, że most w tym miejscu został zniszczony przez tajfun dwa lata temu a obecny to budowla tymczasowa. Jak widać dosyć długo tymczasowa. Po zjeździe na normalną drogę nagle zwalniamy. Kierowca informuje, że w tym miejscu zazwyczaj drogę przekraczają... małpy, które są chronione. Mało tego. Kierowca mówi, że musimy uważać również na żółte węże, które także lubią tamtędy wędrować. "Czy te węże są groźne?" - pytam. "Nie, to pytony" - słyszę w odpowiedzi. Nie jestem jakoś specjalnie obeznany z gadami ale wydaje mi się, że kiedyś w telewizji widziałem dosyć duże te pytony. Mniejsza z tym. W końcu docieramy na miejsce. Hotel raczej z Hiltonem nie mógłby konkurować ale jest czysty, łóżko duże i wygodne a co najważniejsze pełnowymiarowa wanna (w wannach koreańskich mogę co najwyżej siedzieć). Cóż mogę powiedzieć? Zasnąłem po prosu "jak kamień". Dobrze, że nastawiłem sobie budzenie bo inaczej pewnie wstałbym po obiedzie. Będąc już na nogach odsłoniłem zasłony żeby zorientować się gdzie ja wogóle jestem.
Widok z hotelowego okna.


 Sami przyznacie, że widok niezbyt ciekawy. Ponieważ nie było uczty dla oczu to postanowiłem zrobić przynajmniej ucztę dla żołądka. Śniadanie tradycyjne, bez ekstrawagancji. dwa jajka sadzone na bekonie. Do wczesnego popołudnia byłem niestety "uziemiony" w hotelu i musiałem czekać na telefon mojego filipińskiego kolegi, z którym miałem wykonać pracę i przy okazji go trochę podszkolić. Kiedy telefon wreszcie zadzwonił, dowiedziałem się, że zaczynamy pracę ok.17-tej, więc przyjedzie po mnie godzinę wcześniej. Jakież było moje zdziwienie (bardzo pozytywne zresztą) kiedy 15 minut później plany się zmieniły i termin prac został przesunięty na następny dzień rano. Przy okazji dowiedziałem się, że w pobliżu jest jeden obiekt godny zwiedzenia czyli centrum handlowe. Cóż było robić? Przecież nie będę siedział cały czas w hotelu i "lampił się" w telewizor.
Daleko nie musiałem iść bo jakieś 5 minut. Na parterze jedną z pierwszych rzeczy jaka rzuciła mi się w oczy była restauracja... koreańska. Na piętrze wejścia do restauracji amerykańskiej strzegła MM wraz z Elvisem. Był jeszcze Supermen ale odwrócony plecami. Przy wszystkich wejściach do centrum ochrona z bramkami do wykrywania metali. Chyba jednak to nie jest na 100% kraj bezpieczny. Sądząc po cenach to nie było miejsce dla wszystkich Filipińczyków. Widziałem także kilku białych w towarzystwie miejscowych dziewczyn (jeden nawet szedł z dwoma). Ponieważ centra handlowe to nie jest ulubione miejsce moich spacerów trochę się "pokręciłem" i wyszedłem. Na parkingu znalazłem kilka "okazów" filipińskiej twórczości motoryzacyjnej. Na drodze zobaczyłem charakterystyczne filipińskie "autobusy" czyli przerobione, stare jeepy, z których niektóre to prawdziwe dzieła sztuki. Trochę się zdziwiłem dosyć małym ruchem na ulicach. Nie zastanawiałem się jednak nad tym długo gdyż nazajutrz czekała mnie wczesna pobudka. Słońce wyłaniało się zza odległych gór, kiedy wchodziliśmy na pokład statku. Statek nietypowy - do naprawy kabli podmorskich. Załoga angielsko-filipińska. Domyślacie się zapewne, że Anglicy nie zajmowali niskich pozycji a wręcz przeciwnie. I tu rzecz niesamowita. Widzę ludzi pierwszy raz, rozmawiamy sobie przy przy śniadaniu o różnych rzeczach i okazuje się, że mamy wspólnego znajomego. Jaki ten świat mały! Będąc na burcie mogłem zobaczyć jak wyglądają Filipiny także od strony morza. Powiem Wam, że niezbyt ciekawie. Prawie"łyse", pozbawione roślinności wzgórza. Nie tego się spodziewałem. Mój miejscowy kolega powiedział, że na południu jest zupełnie inaczej. Może kiedyś będę miał okazję się przekonać. Praca poszła dosyć sprawnie i ostatnie godziny spędziliśmy jako pasażerowie podziwiając widoki z wysokości mostka. Zeszliśmy ze statku kiedy zaczynało już być ciemno. Zaraz za bramą stoczni, w której statek spędzi najbliższy miesiąc przywitał nas prawdziwy obraz Filipin. Typowy azjatycki zgiełk, harmider i niesamowity tłok na drodze. Setki riksz motorowych, skuterów, motocykli i autobusów. Jeden wielki korek. Na dodatek każdy używa klaksonu ile tylko może. Wzdłuż drogi zabudowa z wszystkiego, co się da wykorzystać, począwszy od kawałków folii i kilku patyków a skończywszy na cegłach i pustakach. Każdy duduje z tego, co jest w zasięgu jego kieszeni. W pewnym momencie budowle jakby staranniejsze ale dziwnie pozbawione świateł i ludzi jakby mniej. Kurde! Przecież to cmentarz!!! I tak około 30 kilometrów jechaliśmy ponad godzinę.Okazało się, że hotel, w którym mieszkałem położony jest na terenie Freeport Zone, ktorą stanowi teren byłej bazy amerykańskiej marynarki wojennej Subic Bay. Stąd ruch na drodze był stosunkowo mały. Następnym punktem programu była kolacja. Miałem okazję wreszcie spróbować takiego jedzenia, które jedzą Filipińczycy czyli pewnego rodzaju szaszłyków wieprzowych w sosie przypominającym sojowy ale bardziej aromatycznym, ryby "milk fish" (nie wiem jak się nazywa po polsku) oraz pieczonej szynki z chrupiącą skórką (chrupiąca skórka to miejscowy przysmak). Do tego góra ryżu z warzywami "po chińsku" oraz napoje (mój kolega prowadził, więc jakiś "soft" a ja piwko San Miguel.). Zespół na estradzie sobie grał i było baaaardzo fajnie. Niestety czekało mnie jeszcze pakowanie i droga na lotnisko. Tym razem kierowcą był mój filipiński kolega. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Z daleka widziałem "tłum" pracowników stacji. "Czemu jest ich tak dużo?"- spytałem. "Oni oferują różne usługi dodatkowe jak np. sprzątanie, mycie itp" - usłyszałem w odpowiedzi. "Ale aż tylu?" - nie dawałem spokoju mojemu koledze. "Bo są bardzo tani. Czy ty wiesz ile oni zarabiają? 200 peso dziennie, czyli około 4,50 dolara dziennie!". Nie miałem więcej pytań. Na szczęście i tym razem żadna małpa ani wąż nie przechodził drogi więc minęła ona bez przeszkód. Podziękowałem za wspaniałą kolację i pożegnałem nowego kolegę. Gmach lotniska nowy, nawet jeszcze nie za bardzo zagospodarowany. Ale połączenia np. z Dubajem już mają. Reszta standard. Zaraz! Wcale nie! Obowiązkowa opłata lotniskowa, płatna tylko gotówką (ok 14 USD). Inne także podejście do tego całego lotniskowego security. Przed przejściem przez ochronę pokazuję, że mam butelkę z wodą. Na to pani "ochrona" mówi, że ją sobie wypiję. "Teraz?" - pytam. "Nieee, przed wejściem do samolotu!- słyszę w odpowiedzi. Tutaj się trochę zdziwiłem. Taki numer u nas by nie przeszedł. Inna sprawa to ceny na lotnisku. Z opłaty lotniskowej została mi reszta w miejscowej walucie, którą postanowiłem wydać. Było tego coś około 18 złotych w przeliczeniu. Za to zdołałem kupić pyszne latte, napić się piwa i jeszcze starczyło na butelkę wody. W Monachium starczyłoby tylko na wodę... Z rzeczy mniej przyjemnych to to, że samolot miał ponad godzinę opóźnienia. W związku z tym w Busan zamiast o 9-tej byłem o 11-tej. Oczywiście musiałem odebrać samochód z parkingu. Ponieważ nikt tam nie mówi po angielski zawsze proszę o pomoc panią z  informacji lotniskowej. Van z parkingu zjawia się zawsze gdzieś po dwóch minutach. Na parkingu samochód zawsze stoi przy wyjeździe, gotowy do drogi z włączonym silnikiem i ogrzewaniem (a latem klimatyzacją). Następny przykład wysokiej jakości usług w Korei. Tak dobiegła końca wyprawa na Flipiny. Dzięki niej nabrałem na ten kraj wielkiego apetytu i nie wykluczone, że się tam jeszcze wybiorę. Tym razem jako turysta.

MM i Elvis zapraszają.



Transport publiczny
Jeep po tuningu.