Logo Geoje

Logo Geoje

środa, 15 stycznia 2014

O tym gdzie można zobaczyć MM i Elvisa razem oraz...

...dlaczego pracowników stacji benzynowej jest trzy razy więcej niż dystrybutorów.

Siedzę ja sobie w pracy w czwartek po Nowym Roku. Roboty mało, bo cześć firm koreańskich miała w tym dniu święto wynegocjowane przez związki. Jest już po 16-stej, więc o czym wtedy się myśli?
Na pewno nie o pracy a raczej o tym, że jeszcze trochę ponad godzinę i można będzie udać się na zasłużony wypoczynek "w rejon zakwaterowania". Albo, że jeszcze jeden dzień w pracy i rozpocznie się kolejny weekend, który można wykorzystać na odrobienie "zdrowych" rzeczy, o których jakoś zapomnieliśmy w wirze tych wszystkich świąt i imprez noworocznych. Mój błogostan został niestety przerwany w sposób nagły i brutalny dzwonkiem telefonu na biurku. "Ki diabeł?"- pomyślałem podnosząc słuchawkę. Niestety nie był to żaden diabeł a mój szef, a raczej szef mojego bezpośredniego szefa. Jednym słowem nie przelewki. Najpierw były pytania o pracę, czy jestem mocno zajęty, a potem czy są planowane jakieś prace w weekend. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że jakiegoś specjalnego nawału pracy obecnie nie ma a i w weekend też się niczego nie spodziewam. Wtedy został mi objawiony powód tej całej rozmowy. Otóż, ponieważ mam uprawnienia do pewnych prac, to  zostałem wybrany na ochotnika i musze udać się na pewien statek. Wizyta na statku przewidziana jest na niedzielę lub poniedziałek. Problem jest jednak w tym, że statek jest na... Filipinach! "No ładny gnój!" - pomyślałem i zaraz spytałem: "A dlaczego my, a nie ktoś z Singapuru? Przecież mają bliżej!" "Zaraz dostaniesz maila to się wszystkiego dowiesz" - odpowiedział szef i na tym rozmowa się zakończyła. Z maila wynikało, że nasz człowiek z Singapuru nie może lecieć bo ma w tym czasie jakieś szkolenie. Ponieważ wszystko skończyło się na jednym mailu, wiec pomyślałem, że może się rozmyślili lub znaleźli kogoś innego. W domu jeszcze raz sprawdziłem skrzynkę i... nic. Żadnych nowych wiadomości. Nazajutrz rano zastałem obu szefów razem w gabinecie, wiec przez drzwi mówię: "Coś cicho na temat wyjazdu!". "Nie, nie cicho, zaraz wyślę ci kopię następnego maila" - odpowiedział mój tym razem bezpośredni szef. Reszta dnia upłynęła na załatwianiu biletów i przygotowaniach formalnych. I tak ok 15-stej stałem się szczęśliwym posiadaczem biletu lotniczego powrotnego z Pusan przez Seul do Angeles Mabalacat na Filipinach. Lotnisko to znane jest bardziej pod nazwą Clark Airport. Nazwa "Clark" wzięła sie od nazwy bazy lotniczej US Air Force, ktora znajdowała się w tym miejscu do roku 1992. Dowiedziałem się również, że lot odbędę samolotami linii lotniczych Asiana Air a rozpoczęcie podróży nastąpi w sobotę o godz.17.00. Nagle uświadomiłem sobie, że przcież ciągle w moim mieszkaniu jest KOT!!!!! Ten rozczochrany rudzielec, którego poznaliście w jednym z poprzednich wpisów. Na szczęście ten problem rozwiązałem jednym telefonem do kolegi, który miał klucze od mieszkania właścicieli kota i obiecał się nim zająć przez jeden dzień (właściciele wracali w niedzielę). Ponieważ pakowanie to czynność, której wprost nie cierpię, wiec zostawiłem ją na sobotę rano. Na lotnisko wyruszyłem ok. 15-stej i po ok 45 minutach byłem na miejscu. Samochód odstawiłem na parking i parkingowym vanem odwieziony zostałem pod halę odpraw. Ponieważ nie wożę żadnych przedmiotów uważanych przez lotniskowe służby bezpieczeństwa za niebezpieczne takich chociażby jak woda w butelce plastikowej, gilotynka do paznokci czy sztyft do ust bez torebki foliowej (w odróżnieniu od sztyftu w torebce foliowej, który nabiera już cech przedmiotu bezpiecznego) odprawa była bardzo krótka i sprawna. Teraz pominę szczegóły lotów jako niezbyt ciekawe i nic nowego wnoszące do całej historii. Dodam tylko, że formularz celny i imigracyjny, jaki przyszło wypełnić przed lądowaniem na Filipinach ma chyba z pół metra. Na lotnisku oczekiwał na mnie kierowca i ruszyliśmy w drogę. Droga bardzo dobra (autostrada) ale oczywiście płatna. W pewnym miejscu dwa pasy łączyły się aby przekroczyć rzekę. Okazało się, że most w tym miejscu został zniszczony przez tajfun dwa lata temu a obecny to budowla tymczasowa. Jak widać dosyć długo tymczasowa. Po zjeździe na normalną drogę nagle zwalniamy. Kierowca informuje, że w tym miejscu zazwyczaj drogę przekraczają... małpy, które są chronione. Mało tego. Kierowca mówi, że musimy uważać również na żółte węże, które także lubią tamtędy wędrować. "Czy te węże są groźne?" - pytam. "Nie, to pytony" - słyszę w odpowiedzi. Nie jestem jakoś specjalnie obeznany z gadami ale wydaje mi się, że kiedyś w telewizji widziałem dosyć duże te pytony. Mniejsza z tym. W końcu docieramy na miejsce. Hotel raczej z Hiltonem nie mógłby konkurować ale jest czysty, łóżko duże i wygodne a co najważniejsze pełnowymiarowa wanna (w wannach koreańskich mogę co najwyżej siedzieć). Cóż mogę powiedzieć? Zasnąłem po prosu "jak kamień". Dobrze, że nastawiłem sobie budzenie bo inaczej pewnie wstałbym po obiedzie. Będąc już na nogach odsłoniłem zasłony żeby zorientować się gdzie ja wogóle jestem.
Widok z hotelowego okna.


 Sami przyznacie, że widok niezbyt ciekawy. Ponieważ nie było uczty dla oczu to postanowiłem zrobić przynajmniej ucztę dla żołądka. Śniadanie tradycyjne, bez ekstrawagancji. dwa jajka sadzone na bekonie. Do wczesnego popołudnia byłem niestety "uziemiony" w hotelu i musiałem czekać na telefon mojego filipińskiego kolegi, z którym miałem wykonać pracę i przy okazji go trochę podszkolić. Kiedy telefon wreszcie zadzwonił, dowiedziałem się, że zaczynamy pracę ok.17-tej, więc przyjedzie po mnie godzinę wcześniej. Jakież było moje zdziwienie (bardzo pozytywne zresztą) kiedy 15 minut później plany się zmieniły i termin prac został przesunięty na następny dzień rano. Przy okazji dowiedziałem się, że w pobliżu jest jeden obiekt godny zwiedzenia czyli centrum handlowe. Cóż było robić? Przecież nie będę siedział cały czas w hotelu i "lampił się" w telewizor.
Daleko nie musiałem iść bo jakieś 5 minut. Na parterze jedną z pierwszych rzeczy jaka rzuciła mi się w oczy była restauracja... koreańska. Na piętrze wejścia do restauracji amerykańskiej strzegła MM wraz z Elvisem. Był jeszcze Supermen ale odwrócony plecami. Przy wszystkich wejściach do centrum ochrona z bramkami do wykrywania metali. Chyba jednak to nie jest na 100% kraj bezpieczny. Sądząc po cenach to nie było miejsce dla wszystkich Filipińczyków. Widziałem także kilku białych w towarzystwie miejscowych dziewczyn (jeden nawet szedł z dwoma). Ponieważ centra handlowe to nie jest ulubione miejsce moich spacerów trochę się "pokręciłem" i wyszedłem. Na parkingu znalazłem kilka "okazów" filipińskiej twórczości motoryzacyjnej. Na drodze zobaczyłem charakterystyczne filipińskie "autobusy" czyli przerobione, stare jeepy, z których niektóre to prawdziwe dzieła sztuki. Trochę się zdziwiłem dosyć małym ruchem na ulicach. Nie zastanawiałem się jednak nad tym długo gdyż nazajutrz czekała mnie wczesna pobudka. Słońce wyłaniało się zza odległych gór, kiedy wchodziliśmy na pokład statku. Statek nietypowy - do naprawy kabli podmorskich. Załoga angielsko-filipińska. Domyślacie się zapewne, że Anglicy nie zajmowali niskich pozycji a wręcz przeciwnie. I tu rzecz niesamowita. Widzę ludzi pierwszy raz, rozmawiamy sobie przy przy śniadaniu o różnych rzeczach i okazuje się, że mamy wspólnego znajomego. Jaki ten świat mały! Będąc na burcie mogłem zobaczyć jak wyglądają Filipiny także od strony morza. Powiem Wam, że niezbyt ciekawie. Prawie"łyse", pozbawione roślinności wzgórza. Nie tego się spodziewałem. Mój miejscowy kolega powiedział, że na południu jest zupełnie inaczej. Może kiedyś będę miał okazję się przekonać. Praca poszła dosyć sprawnie i ostatnie godziny spędziliśmy jako pasażerowie podziwiając widoki z wysokości mostka. Zeszliśmy ze statku kiedy zaczynało już być ciemno. Zaraz za bramą stoczni, w której statek spędzi najbliższy miesiąc przywitał nas prawdziwy obraz Filipin. Typowy azjatycki zgiełk, harmider i niesamowity tłok na drodze. Setki riksz motorowych, skuterów, motocykli i autobusów. Jeden wielki korek. Na dodatek każdy używa klaksonu ile tylko może. Wzdłuż drogi zabudowa z wszystkiego, co się da wykorzystać, począwszy od kawałków folii i kilku patyków a skończywszy na cegłach i pustakach. Każdy duduje z tego, co jest w zasięgu jego kieszeni. W pewnym momencie budowle jakby staranniejsze ale dziwnie pozbawione świateł i ludzi jakby mniej. Kurde! Przecież to cmentarz!!! I tak około 30 kilometrów jechaliśmy ponad godzinę.Okazało się, że hotel, w którym mieszkałem położony jest na terenie Freeport Zone, ktorą stanowi teren byłej bazy amerykańskiej marynarki wojennej Subic Bay. Stąd ruch na drodze był stosunkowo mały. Następnym punktem programu była kolacja. Miałem okazję wreszcie spróbować takiego jedzenia, które jedzą Filipińczycy czyli pewnego rodzaju szaszłyków wieprzowych w sosie przypominającym sojowy ale bardziej aromatycznym, ryby "milk fish" (nie wiem jak się nazywa po polsku) oraz pieczonej szynki z chrupiącą skórką (chrupiąca skórka to miejscowy przysmak). Do tego góra ryżu z warzywami "po chińsku" oraz napoje (mój kolega prowadził, więc jakiś "soft" a ja piwko San Miguel.). Zespół na estradzie sobie grał i było baaaardzo fajnie. Niestety czekało mnie jeszcze pakowanie i droga na lotnisko. Tym razem kierowcą był mój filipiński kolega. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Z daleka widziałem "tłum" pracowników stacji. "Czemu jest ich tak dużo?"- spytałem. "Oni oferują różne usługi dodatkowe jak np. sprzątanie, mycie itp" - usłyszałem w odpowiedzi. "Ale aż tylu?" - nie dawałem spokoju mojemu koledze. "Bo są bardzo tani. Czy ty wiesz ile oni zarabiają? 200 peso dziennie, czyli około 4,50 dolara dziennie!". Nie miałem więcej pytań. Na szczęście i tym razem żadna małpa ani wąż nie przechodził drogi więc minęła ona bez przeszkód. Podziękowałem za wspaniałą kolację i pożegnałem nowego kolegę. Gmach lotniska nowy, nawet jeszcze nie za bardzo zagospodarowany. Ale połączenia np. z Dubajem już mają. Reszta standard. Zaraz! Wcale nie! Obowiązkowa opłata lotniskowa, płatna tylko gotówką (ok 14 USD). Inne także podejście do tego całego lotniskowego security. Przed przejściem przez ochronę pokazuję, że mam butelkę z wodą. Na to pani "ochrona" mówi, że ją sobie wypiję. "Teraz?" - pytam. "Nieee, przed wejściem do samolotu!- słyszę w odpowiedzi. Tutaj się trochę zdziwiłem. Taki numer u nas by nie przeszedł. Inna sprawa to ceny na lotnisku. Z opłaty lotniskowej została mi reszta w miejscowej walucie, którą postanowiłem wydać. Było tego coś około 18 złotych w przeliczeniu. Za to zdołałem kupić pyszne latte, napić się piwa i jeszcze starczyło na butelkę wody. W Monachium starczyłoby tylko na wodę... Z rzeczy mniej przyjemnych to to, że samolot miał ponad godzinę opóźnienia. W związku z tym w Busan zamiast o 9-tej byłem o 11-tej. Oczywiście musiałem odebrać samochód z parkingu. Ponieważ nikt tam nie mówi po angielski zawsze proszę o pomoc panią z  informacji lotniskowej. Van z parkingu zjawia się zawsze gdzieś po dwóch minutach. Na parkingu samochód zawsze stoi przy wyjeździe, gotowy do drogi z włączonym silnikiem i ogrzewaniem (a latem klimatyzacją). Następny przykład wysokiej jakości usług w Korei. Tak dobiegła końca wyprawa na Flipiny. Dzięki niej nabrałem na ten kraj wielkiego apetytu i nie wykluczone, że się tam jeszcze wybiorę. Tym razem jako turysta.

MM i Elvis zapraszają.



Transport publiczny
Jeep po tuningu.





















6 komentarzy:

  1. To miałeś szybkie 2 w 1 czyli wycieczkę i delegację w czasie jednego pobytu.Szczęśliwego roku! Jola

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzieki za zyczenia choc tutaj wydaja sie troche przedwczesne. W Korei Nowy Rok rozpoczynamy 30-tego stycznia ha, ha, ha!

    OdpowiedzUsuń
  3. W Polsce Nowy Rok był 1 stycznia, W Korei będzie 30 stycznia, krakowskim targiem złożyłam w połowie miesiąca, żeby było nie za wczesnie i nie za późno, tak akurat.Ha ha ha! Jola

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki serdeczne i pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ostatnio jak leciałam samolotem z Włoch do Polski miałam ze sobą butelkę wody dla dziecka.Pani poprosiła mnie tylko czy mogłabym się napić łyczka tej wody, po czym puściła mnie ,gdy tylko to uczyniłam. W drodze powrotnej na lotnisku w Polsce woda została niestety u pani przy odprawie.Jaki w tym sens skoro zaraz po przekroczeniu bramki kupiłam nową (oczywiście droższą ) i do samolotu i tak wniosłam?
    Fajny blog:) Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Najbardziej wkurza złodziejska cena wody w Europie po przekroczeniu bramki. Dlaczego w innych rejonach świata może ona być na przyzwoitym poziomie? W Seulu na lotnisku po bramce 0,5l evian kosztuje w przeliczeniu 1,33 euro a na Filipinach miejscowa woda poniżej 0,5 euro.
    Również serdecznie pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń