Logo Geoje

Logo Geoje

niedziela, 8 grudnia 2013

Gangnam Style czyli kolega się żeni (część druga i ostatnia)

Nie wiem dlaczego zobaczyłem go tak późno. Pewnie dlatego, że byłem zajęty innymi
rzeczami. Stał sobie na uboczu, w cieniu, nie rzucając się nikomu w oczy. Widać było, że jest
gotowy do akcji, że wie co będzie dalej. Na wszelki wypadek zagrodziłem mu drogę
potencjalnej ucieczki. Licho nie śpi, a ja nie zamierzałem znowu  czekać. Myślałem, że
będzie w jakiś sobie tylko wiadomy sposób stawiać opór. Na szczęście do tego nie doszło.
Właściwie to od razu powiedział mi to, co chciałem usłyszeć. Był to bowiem... Wasz Ulubiony
Ciąg Dalszy.
A teraz do rzeczy. Poproszono nas do kaplicy i zaczęliśmy zajmować miejsca. Goście pana
młodego po lewej stronie a goście panny młodej po stronie prawej. Kaplica trochę dziwna
albowiem mimo, że było coś w rodzaju ołtarza, to jednak całkowicie pozbawiona
jakichkolwiek symboli religijnych. Zrobiło się trochę tłoczno, gdyż okazało się, że miejsc
siedzących jest za mało i część gości zmuszona była do obserwacji ceremonii na stojąco. Dla
siedzących w bocznych "nawach" obraz z kamer był rzucany na duże ekrany. Dużo świateł i
reflektorów sterowanych zdalnie. Pełna nowoczesność. Na scenie pojawił się mistrz
ceremonii, Koreańczyk, ale władający dobrze również angielskim. Młody chłopak z trochę
dziwną jak na Koreańczyka, awangardową fryzurą. Najpierw poproszono do ołtarza obie
mamy. Obie były ubrane w tradycyjne stroje koreańskie, mimo, że mama pana młodego jest w
100 procentach rodowitą Amerykanką. Mamy najpierw stanęły przy małych mównicach a
następnie naprzeciwko siebie i się wzajemnie pokłoniły. Zeszły z ołtarza czy jak kto woli ze
sceny i usiadły osobno z przodu "widowni". Teraz pojawił się młody, brodaty Amerykanin,
pastor jednego z kościołów anglikańskich. Ubrany w znakomicie skrojony garnitur i krawat.
Według mistrza ceremonii na codzień jest profesorem jednego z uniwersytetów koreańskich.
On to udzielał ślubu. Poproszono do ołtarza pana młodego. Pan młody ubrany w czarny
garnitur, śnieżnobiałą koszulę i czarną muszkę wolno podszedł do wyznaczonego miejsca by
oczekiwać na swoją wybrankę. Zanim to nastąpiło, malutka córeczka jednego z naszych
kolegów, cała ubrana na biało "dostarczyła" do ołtarza obrączki. Dostała za to gromkie
brawa. Potem ojciec odprowadził pannę młodą przy dźwiękach pieśni weselnej śpiewanej
przez mały chór męski. Panna młoda ubrana w piękną, białą suknię z welonem
(przypuszczam że Made in USA). Nastąpiło "przekazanie" panny młodej panu młodemu. Ojciec
i pan młody gorąco się uścisnęli. Nastąpiły gromkie brawa. Państwo młodzi podeszli do ołtarza, zwrócili się najpierw ku sobie i zwyczajem koreańskim głęboko się sobie nawzajem pokłonili. Potem właściwie standardowa ceremonia, którą wszyscy znają z filmów amerykańskich, zakończona mocnym pocałunkiem właśnie co poślubionych. Chórek męski zaśpiewał nowożeńcom piękną, 
aczkolwiek mi nieznaną pieśń. Potem nastąpił pokłon rodzicom. Najpierw rodzicom panny
młodej, później pana młodego. Na zakończenie młodzi opuścili kaplicę przy dźwiękach
znanego powszechnie "Marsza Weselnego" F. Mendelsona. Członkowie rodziny zostali w
kaplicy do zbiorowego zdjęcia, natomiast my przeszliśmy do restauracji, gdzie czekała
kolacja. Kolacja, jak kolacja - nic specjalnego. Kilka prostych dań kuchni koreańskiej, jakaś
zupka, ryż. Do picia soju, piwo oraz soft drinki. Tylko cena musiała być pewnie kosmiczna (wiadomo dzelnica Gangnam).Po jakimś czasie pojawili się nasi bohaterowi wieczoru. Tym razem w prostych strojach koreańskich. Podchodzili do każdego stolika. Następowały gratulacje, toasty, uściski. Po jakimś czasie przenieśliśmy się do zarezerwowanej knajpki. Tam czekały już bardziej
"konkretne" rzeczy do picia w bardziej "konkretnych" ilościach. Ponieważ liczba siedzeń była
dużo mniejsza niż gości, było to coś w rodzaju "outside inside garden party",  jak to w pewnym
brytyjskim serialu komediowym. Ale atmosfera oczywiście "luźniejsza", dużo śmiechu i
żartów.Młodzi ubrani już też "na luzie" Toasty i przemówienia, a jakże, też były. Fajnie się tam siedziało (lub stało), ale trzeba było się w końcu zbierać. Czekało nas bowiem kilka godzin jazdy powrotnej. Wyruszyliśmy ok. 22.30. Kierowca gnał poprzez prawie puste o tej porze ulice Seulu a następnie autostradą. Nie oszczędzał maszyny i dzięki temu na miejscu byliśmy już po czterech godzinach. A na miejscu niespodzianka. Nasze samochody całe białe. Trzeba było więc zacząć od skrobania szronu z szyb. Jak miło było wreszcie zasnąć mając świadomość, że dzisiaj niedziela.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz