one osób, które słabo znałem, więc z nich nie korzystałem. Tym razem jednak chodziło o
ogólnie lubianego kolegę z pracy. Łączy mnie z nim także kilka wspólnie ukończonych
projektów. Zdecydowałem się, że nie wypada mu odmówić, tym bardziej, że jego rodzinę z
racji odległości mieli reprezentować tylko rodzice (jest Amerykaninem). Inaczej przedstawiała
się sprawa panny młodej, która jest Koreanką, więc całą rodzinę ma na miejscu. Problem był
tylko jeden. Ślub miał być w Seulu a więc na drugim końcu Korei. W pracy utworzyły się grupy
zwolenników takiego czy innego środka transportu. W grę wchodziła jazda samochodem,
pociągiem, samolotem lub autobusem. Znając koreańskie realia, jazdę samochodem
wyeliminowałem od razu. Aby skorzystać z pociągu lub samolotu to po pierwsze trzeba
dojechać na dworzec lub lotnisko w Busan, po drugie w Seulu też jakoś trzeba się poruszać.
W końcu zdecydowałem się, moim zdaniem, na najprostszy sposób czyli autobus. Koreańskie
autobusy nie zachwycają wzornictwem czy nowoczesnością. Nie znajdziemy w nich toalet czy
barków. Jedyne udogodnienie to wielki telewizor widoczny nawet z tylu. Zaleta są jednak
wygodne siedzenia i odleglości miedzy nimi umożliwiające swobodne wyprostowanie nóg.Był
to także sposób najtańszy albowiem zapewniała go bezpłatnie firma. Zbiórkę wyznaczono w sobotę na godzinę 12.30. Umówiłem się na 12.00 z kolegą Rosjaninem, który mieszka w tym samym
miejscu co ja. Mieliśmy jechać jednym samochodem. O wyznaczonej godzinie kolega jednak
stwierdził, że musi jechać jeszcze do bankomatu, wiec na miejsce zbiórki zmuszony byłem
udać się sam. Z daleka już widziałem, naszą sekretarkę czekającą przed autobusem i kilku
Koreańczyków, którzy umilali sobie czas paleniem. Po chwili swoją czarną limuzyną
przyjechał także nasz Szef. Ostatni zjawił się nasz rosyjski kolega. Wszyscy a właściwie
prawie wszyscy ładnie ubrani. Garnitury, krawaty, itd. Tylko nasz kolega ze wschodu ( a w
Korei z północy) tę podniosłą uroczystość zamierzał świętować w... swetrze w pięknym
kolorze flagi sowieckiej. Ruszyliśmy punktualnie jak to tutaj zazwyczaj bywa. Tuż przed
odjazdem "mignął" mi jeden z kolegów taszczący sporych rozmiarów pojemnik służący do
przechowywania wiadomych rzeczy. "Oho" - pomyślałem - "Na sucho chyba nie będzie". I się
nie pomyliłem. Zaraz po wyjeździe z wyspy i przekroczeniu bramek autostrady już miałem w
ręku buteleczkę piwka. Na szczęście na jednej się skończyło. Po ok 1,5 godziny jazdy zarządzono postój. Bynajmniej nie z powodu wypitego piwa. Po prostu kilka osób przypomniało sobie, że nie jadło lunchu. Koreańczyk, który nie zje posiłku sprawia wrażenie, że nie dotrwa żywy do następnego.
Umrze z głodu. Ponieważ ja przed wyjazdem zjadłem więc przynieśli mi na pocieszenie kilka
ciastek. Fajne chłopaki. I znowu jazda na północ. W pewnej chwili wydawało mi się, że na
szczytach gór widzę coś, co przypomina śnieg. Kilkanaście kilometrów dalej okazało się, że
wcale mi się nie zdawało i nie tylko na szczytach gór. Jechaliśmy wśród prawdziwego,
zimowego krajobrazu. "No ładnie. Jeśli tutaj jest tyle śniegu to co dopiero w Seulu!" -
powiedziałem w myślach. Ale na szczęście w miarę zbliżania się do celu ilość białego puchu
malała. Przed samym Seulem nie było go już wcale. Przybywało za to pasów autostradzie
oraz samochodów zdążających do stolicy. Kiedy liczba pasów doszła do sześciu okazało się,
ze jedynym pasem przejezdnym jest pas dla autobusów. Z dostaniem się do centrum nie było
wiec problemów. Gorzej było z jazdą już po zjeździe z autostrady ale na szczęście widać
było, ze nasz kierowca w niejednym miejscu ryż jadał. Po drodze minęliśmy hotel Ritz-
Carlton, co znaczyło, że jesteśmy już w dzielnicy Gangnam. Młoda para i część gości miała
spędzić w nim najbliższą noc. W przypadku ślubu hotele zazwyczaj stosują specjalną taryfę
"ślubną". Po kilku minutach byliśmy na miejscu. W holu tego "kombinatu" tłok ale wszystko
dobrze zorganizowane. Przywitał na pan młody gdyż panna młoda właśnie kończyła sesje
fotograficzną. Była już mini-wystawa wspólnych zdjęć. Spotkaliśmy tez kolegów, którzy
dotarli innym środkami transportu a także z innych miejsc w Korei i nie tylko z Korei. Z
niektórymi nie widziałem się dosyć długo więc było bardzo miło sobie pogadać, tym
bardziej, ze i tak musieliśmy czekać na swoja kolej. Pani sekretarka tymczasem "odwalała"
biurokracje i księgowość czyli zbierała nasze prezenty ( koreański zwyczaj każe dawać
pieniądze w podpisanej kopercie ze specjalnym napisem po starokoreańsku). Takie koperty
mamy w biurze i prawie wszyscy z nich skorzystali. Ja nie skorzystałem, bo tydzień wcześniej
kupiłem w Busan w specjalnym sklepie kopertę ślubną z pięknymi ozdobami (motyw motyla z
wkomponowanymi kryształkami cyrkonii). Prezenty były rejestrowane w specjalnej księdze. W
innej księdze wpisywaliśmy swoje nazwiska na pamiątkę.Przed godz.19.00 poproszono nas o
zajęcie miejsc w kaplicy.
"Samochodzik" już czekał na młodą parę. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz