Kiedy zimą oglądam naszą telewizję odnoszę wrażenie, że Polacy w tym czasie nic innego nie robią tylko chorują na rożnego rodzaju sezonowe dolegliwości. Jakoś szczególnie firmy farmaceutyczne upodobały sobie zatoki i dolegliwości z nimi związane. Ten kto rzeczywiście ma problemy z zatokami wie, że to totalna ściema i żaden ten czy inny lek tak szeroko reklamowany ich nie wyleczy. Może normalne przeziębienie tak ale na to najlepsze są stare sposoby domowe. Pamiętam z dzieciństwa jak moja babcia na przeziębienie kazała mi pić herbatkę z kwiatu lipy. Koreańczycy z kolei zimą piją rożnego rodzaju rozgrzewające herbatki- galaretki robione na bazie miodu i imbiru lub cytronu (to taki owoc cytrusowy, z którego wykorzystywana jest tylko skórka). Można rozpuszczać te herbatki w gorącej wodzie a także dodawać do normalnej herbaty. Oba sposoby są bardzo fajne i pije się tak przyrządzone z przyjemnością.
Logo Geoje
wtorek, 31 grudnia 2013
Koreańskie sposoby na zimno i przeziębienie.
Etykiety:
cytron,
domowe sposoby,
herbatki,
imbir,
Korea Południowa,
leczenie,
miód,
przeziębienie,
zatoki,
zima
Lokalizacja:
Kŏje, Kyŏngsang Południowy, Korea Południowa
poniedziałek, 30 grudnia 2013
Wczasy "all inclusive"
Transport lokalny bezpłatny. Do tego dochodzi w pełni wyposażone mieszkanie do dyspozycji. Urozmaicone wyżywienie w formie bufetu dostępne całą dobę, napoje oczywiście również. Bezpłatne zabiegi pielęgnacyjne. Do tego zajęcia sportowe i fakultatywne, też darmowe. Kto tak ma?
Kot moich przyjaciół, którzy okres świąteczno-noworoczny postanowili spędzić w ciepłych krajach i "podrzucili" mi swojego pupila. I kto ma lepiej kot czy jego właściciele?
Kot moich przyjaciół, którzy okres świąteczno-noworoczny postanowili spędzić w ciepłych krajach i "podrzucili" mi swojego pupila. I kto ma lepiej kot czy jego właściciele?
Chwila odpoczynku. |
sobota, 28 grudnia 2013
Trochę o Świętach, które...
...jak zwykle były za krótkie.
Bardzo lubię oglądać programy informacyjne w okresie Świąt. Są bardzo pouczające i odkrywcze. Od pani spotkanej przez reportera na ulicy dowiadujemy się, że w tym roku na Wigilię przygotuje barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami i śledzie. Na zorganizowanych w wielu miastach Wigiliach dla bezdomnych i samotnych widzimy z kolei barszcz z uszkami, pierogi z kapusta i grzybami i śledzie. Mało kto zwraca przy tym uwagę, że przecież samotność i bezdomność doskwiera nie tylko w okresie świąt. Przenosimy się do naszych żołnierzy do Afganistanu, gdzie samolot sił powietrznych zamiast broni, amunicji i innych niezbyt pokojowych przedmiotów tym razem załadowany został workami pełnymi prezentów od rodzin żołnierzy i typowym zaopatrzeniem świątecznym. Od dowódcy dowiadujemy się, że żołnierzom nie zabraknie barszczu z uszkami, pierogów z kapustą i grzybami oraz śledzi. Nie zapominamy także o naszych marynarzach, spędzających święta na wszystkich morzach i oceanach. W rozmowie z kapitanem statku PŻM (tylko ta firma nam została z całej morskiej potęgi) odkrywamy, że wprawdzie statek od miesiąca jest poza krajem, ale pomyślano wcześniej o świętach i okrętowy kucharz szefem zwany już uwija się przygotowując barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami i śledzie. Przy okazji jedna uwaga. Dawniej rozmowę taką przeprowadzano za pośrednictwem Gdynia Radio a dzisiaj w dobie powszechnej ery łączności satelitarnej przez telefon satelitarny.
A jak to wygląda w Korei? Otóż w Korei dla odmiany na Wigilię przygotowujemy barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami (polskimi) oraz śledzie. Ale zanim do tego dojdziemy kto, jak i dlaczego, trochę należy napisać o wszystkim od początku. Ogólnie w okresie Świąt wielu obcokrajowców z Korei wyjeżdża, i to zarówno do swoich krajów ojczystych jak i w miejsca ciepłe i przyjemne, które są w pobliżu. Dużym powodzeniem cieszą się Tajlandia, Malezja i Filipiny.
Ci, którzy zostają mogą spodziewać się krótszego dnia pracy w Wigilię. Wiele firm, zwłaszcza zagranicznych kończy pracę w tym dniu w południe. Koreańczycy nie mają tradycji jeśli chodzi o wieczerzę wigilijną, chociaż cześć z nich uczestniczy w spotkaniach wigilijnych w swoich kościołach. Chodzi o tych, którzy należą do jednego z wielu wyznań chrześcijańskich jakie tu można spotkać. Większość zaś nie robi nic albowiem wyznaje buddyzm. Kiedy już wiadomo, co robią inne nacje, czas się zająć Polakami. A z nami też jak w piosence Skaldów: "Ci odlatują, ci zostają". Jeśli chodzi o tych co odlecieli to patrz hasło "obcokrajowcy" powyżej. My "któreśmy ostali na ziemi obcej w czas ten święty" staramy sobie radzić jak tylko możemy. A okazuje się, że możemy i to wcale nie najgorzej. Od razu przypomina mi się stare hasło "Polak potrafi!" Od kilku lat spotykamy się w mniej więcej tym samym gronie kilkunastu osób czy inaczej kilku rodzin. Oczywiście "skład" się zmienia bowiem część osób kończy tu prace a przybywają inni, dopiero co zaczynający.
Najważniejsze ogniwa naszego sukcesu wigilijnego to kolega, który pracuje tutaj 4 /4 tygodnie (jest bowiem naszym głównym "zaopatrzeniowcem") oraz nasze panie, które wykonują główny trud przygotowań, czyli wszystkie te smakowite potrawy. "Babski komitet" rozdziela także zadania do wykonania dla panów, takie jak zakup wina i innych napojów, transport stołów i krzeseł itp. W centralnym miejscu na stole oczywiście krzyż i sianko. Chleb mieliśmy prosto z Polski.W tym roku tak się złożyło, że po policzeniu potraw na stole okazało się, że jest ich ok 20 nie licząc ciast wszelakich. Najwięcej, i tu niespodzianka, było potraw ze śledziami, które są praktycznie nie do zdobycia na miejscu. W trakcie naszej Wigilii można było zatem co jakiś czas usłyszeć:"Mamo! Pokaż, co jest bez śledzi?". Świętowała z nami przesympatyczna para polsko-francuska (dostarczyciele znakomitego Bordeaux, wielkiej tacy krewetek i świeżych ostryg) oraz młoda rodzina polsko-angielska z uroczymi dziećmi. Pierwszy raz w życiu mogłem spróbować także potraw śląskich, które muszę powiedzieć bardzo mi smakowały (jedną znich była makówka a nazwy drugiej nie pamiętam). Wśród dzieci ogromne poruszenie wywołało odkrycie ogromnego wora z prezentami, który św.Mikołaj zostawił pod drzwiami (z powodu wielkości nie zmieściłby się pod choinką). Chwilę później ciszę przerywał tylko chrzest rozrywanego papieru prezentów. Od tego momentu dzieci (a była ich nawet spora gromadka) już "nie było". Dorośli szybko odłożyli prezenty na bok i kontynuowali niszczenie tego co na stole. Ponieważ zniszczenia poczynione zawartości półmisków okazały się wielce nieskuteczne umówiliśmy się nazajutrz na 13.00. Nazajutrz około wyznaczonej godziny zaczęliśmy się zbierać. Potrawy wigilijne uzupełniły krojone wędliny, bigos i pasztety francuskie. Po nasyceniu pierwszego głodu przyszła pora na ciasta i kawę. Ponieważ wszyscy byli już "pełni", gospodarz zaproponował dwie opcje: spacer albo drinki. Wszyscy ochoczo wybrali... drinki, wysyłając na spacer dzieci. Około 20.00 powoli zaczęliśmy się rozchodzić. Czyli prawdziwe polskie święta. Drugi dzień świąt już nie był taki fajny, bowiem w Korei to normalny dzień pracy. W czasie, kiedy rodacy odsypiali pierwszy dzień my tutaj już pracowaliśmy. Szybko "wyparowały" wigilijne śledzie i pierogi, na które trzeba czekać następny rok.
niedziela, 22 grudnia 2013
Świętowanie
Czy mieliście już w pracy spotkanie swiąteczno-noworoczne? Ja juz tak. Grudzień w dużych
firmach to zazwyczaj miesiąc podsumowań, zebrań i różnego rodzaju spotkań.
Niekwestionowaną zaletą są organizowane w większości firm New Year's Party. U mnie w
firmie jest to tradycyjnie spotkanie rodzinne, a więc uczestniczą w nim pracownicy, i to
zarówno zatrudnieni na stałe jak i kontraktowi wraz z żonami, partnerkami i dziećmi.
Poziom tych przyjęć bywa różny i jest najczęściej determinowany budżetem na ten cel
przeznaczonym. O przyjęciach z dwóch ostatnich lat można powiedzieć, że były to porażki.
Jedno z nich odbyło się na pokładzie małego statku wycieczkowego. Było ciasno, duszno i
niezbyt wysokiej jakości jedzenie. Poza tym wszyscy zmuszeni byli być ze zrozumiałych
względów do końca. Nie można przecież wysiąść z płynącego statku bez narażania (co
najmniej) na uszczerbek na zdrowiu. Innym przykładem niezbyt udanego przyjęcia
noworocznego było to zorganizowane rok temu. Zorganizowano je w hotelu pozbawionym
stałego systemu ogrzewania. Ciepło zapewniały i to w stopniu wysoce niezadawalającym
przenośne klimatyzatory. Jedzenie j.w. W tym roku było znacznie lepiej, choć wciąż daleko
do czasów sprzed kryzysu. Spotkanie odbyło się w najlepszym hotelu na wyspie, w Hotelu
Samsung. Po aperitifie w hallu, zajęliśmy miejsca przy okrągłych stołach. Nie patrząc na
pierwotnie wyznaczone miejsce, usiadłem razem z Rosjanami i Ukraińcem. Jakoś lepiej się
czułem w ich towarzystwie. Potem zresztą poszedłem do mojego kolegi - Japończyka.
Rozpoczęło się od mowy naszego szefa na Koreę. Nie jest specjalnie utalentowanym mówcą,
ale na szczęście długo nie gadał. Potem zaczęła się kolacja, więc wszyscy rzucili się do
bufetu. Jedzenie umilał skromny program artystyczny (jakiś zespół taneczny i magik). Kiedy
juz wszyscy się najedli i nieco wypili a wiec byli w znacznie lepszych humorach, rozpoczęły
się konkursy (w tym np. szybkości picia piwa), występy utalentowanych pracowników i losowanie nagród. Nie chwaląc się wyszedłem z tej fazy dosyć zwycięsko albowiem "zgarnąłem" aż dwie nagrody. Pierwszą była nagroda w Bingo oraz wylosowana nagroda naszego szefa w Korei, czyli wczasy w Malezji i Mercedes CLK. Ha ha ha! Można sobie pomarzyć! Niestety rzeczywistość jest bardziej prozaiczna. Za Bingo dostałem bon towarowy do lokalnego supermarketu a od szefa
"markowy" szalik. Całe szczęście, że mogłem się pocieszyć kilkoma kieliszkami chilijskiego
wina. Impreza zakończyła się jakoś po 21.00. Miałem już jechać do domu, ale okazało się, że
jest jeszcze tzw. "drugi etap" (second stage) dla wtajemniczonych w hotelowym barze. Było
kilka drinków, trochę śmiechu i pomysł na "trzeci etap". Ja z tego etapu jednak
zrezygnowałem. Wsiadłem w samochód i pojechałem do domu. W tym momencie spodziewam
się pytań typu: "No jak to tak? Wypiłeś i pojechałeś samochodem?" Tak. Wypiłem co nieco i
pojechałem samochodem, co nie znaczy, że ten samochód prowadziłem. Jest bowiem tutaj
instytucja tzw, kierowcy na zamówienie. Zamawiam kierowcę przez telefon. Następnie
kierowca wsiada do mojego samochodu i odwozi mnie do domu. Płacę jak za kurs taxi i
mam samochód pod domem. Dobre, nie?
Wszystkim sympatykom i czytelnikom mojego bloga na wszystkich kontynentach życzę
zdrowych, spokojnych i wesołych Świąt!
firmach to zazwyczaj miesiąc podsumowań, zebrań i różnego rodzaju spotkań.
Niekwestionowaną zaletą są organizowane w większości firm New Year's Party. U mnie w
firmie jest to tradycyjnie spotkanie rodzinne, a więc uczestniczą w nim pracownicy, i to
zarówno zatrudnieni na stałe jak i kontraktowi wraz z żonami, partnerkami i dziećmi.
Poziom tych przyjęć bywa różny i jest najczęściej determinowany budżetem na ten cel
przeznaczonym. O przyjęciach z dwóch ostatnich lat można powiedzieć, że były to porażki.
Jedno z nich odbyło się na pokładzie małego statku wycieczkowego. Było ciasno, duszno i
niezbyt wysokiej jakości jedzenie. Poza tym wszyscy zmuszeni byli być ze zrozumiałych
względów do końca. Nie można przecież wysiąść z płynącego statku bez narażania (co
najmniej) na uszczerbek na zdrowiu. Innym przykładem niezbyt udanego przyjęcia
noworocznego było to zorganizowane rok temu. Zorganizowano je w hotelu pozbawionym
stałego systemu ogrzewania. Ciepło zapewniały i to w stopniu wysoce niezadawalającym
przenośne klimatyzatory. Jedzenie j.w. W tym roku było znacznie lepiej, choć wciąż daleko
do czasów sprzed kryzysu. Spotkanie odbyło się w najlepszym hotelu na wyspie, w Hotelu
Samsung. Po aperitifie w hallu, zajęliśmy miejsca przy okrągłych stołach. Nie patrząc na
pierwotnie wyznaczone miejsce, usiadłem razem z Rosjanami i Ukraińcem. Jakoś lepiej się
czułem w ich towarzystwie. Potem zresztą poszedłem do mojego kolegi - Japończyka.
Rozpoczęło się od mowy naszego szefa na Koreę. Nie jest specjalnie utalentowanym mówcą,
ale na szczęście długo nie gadał. Potem zaczęła się kolacja, więc wszyscy rzucili się do
bufetu. Jedzenie umilał skromny program artystyczny (jakiś zespół taneczny i magik). Kiedy
juz wszyscy się najedli i nieco wypili a wiec byli w znacznie lepszych humorach, rozpoczęły
się konkursy (w tym np. szybkości picia piwa), występy utalentowanych pracowników i losowanie nagród. Nie chwaląc się wyszedłem z tej fazy dosyć zwycięsko albowiem "zgarnąłem" aż dwie nagrody. Pierwszą była nagroda w Bingo oraz wylosowana nagroda naszego szefa w Korei, czyli wczasy w Malezji i Mercedes CLK. Ha ha ha! Można sobie pomarzyć! Niestety rzeczywistość jest bardziej prozaiczna. Za Bingo dostałem bon towarowy do lokalnego supermarketu a od szefa
"markowy" szalik. Całe szczęście, że mogłem się pocieszyć kilkoma kieliszkami chilijskiego
wina. Impreza zakończyła się jakoś po 21.00. Miałem już jechać do domu, ale okazało się, że
jest jeszcze tzw. "drugi etap" (second stage) dla wtajemniczonych w hotelowym barze. Było
kilka drinków, trochę śmiechu i pomysł na "trzeci etap". Ja z tego etapu jednak
zrezygnowałem. Wsiadłem w samochód i pojechałem do domu. W tym momencie spodziewam
się pytań typu: "No jak to tak? Wypiłeś i pojechałeś samochodem?" Tak. Wypiłem co nieco i
pojechałem samochodem, co nie znaczy, że ten samochód prowadziłem. Jest bowiem tutaj
instytucja tzw, kierowcy na zamówienie. Zamawiam kierowcę przez telefon. Następnie
kierowca wsiada do mojego samochodu i odwozi mnie do domu. Płacę jak za kurs taxi i
mam samochód pod domem. Dobre, nie?
Wszystkim sympatykom i czytelnikom mojego bloga na wszystkich kontynentach życzę
zdrowych, spokojnych i wesołych Świąt!
niedziela, 15 grudnia 2013
Okpo Great Victory Commemorative Park
Tydzień temu korzystając z jesiennej jeszcze pogody odwiedziłem park poświęcony zwycięstwu Koreańczyków w bitwie morskiej przeciwko japońskiej inwazji, jaka miała miejsce pod koniec XVI wieku. Flota koreańską dowodził admirał Yi.
Budynek muzeum |
Model okrętu koreańskiego z epoki |
Brzeg morski z daleka,,, |
... i z bliska, niestety. |
niedziela, 8 grudnia 2013
Stłuczka
O poruszaniu się po tutejszych drogach miałem już napisać dawno. Właściwie to należałoby
prowadzić na ten temat osobnego bloga. Temat to bowiem bogaty i można powiedzieć
niewyczrpany. Ogólnie, w dużym skrócie i obrazowo, jazda samochodem w Korei należy do
sportów ekstremalnych z elementami survivalu. Tych kierowców, którzy zdecydowali się na
uczestniczenie w ruchu drogowym tego kraju można podzielić na tych, co już mieli kolizję i
na tych co będą ją dopiero mieć. Jest to tylko kwestia czasu. W ubiegły piątek dołączyłem do
grupy tych co już po. Piątek, jak to piątek - każdy chce szybko do domu. Problem w tym i nie
dotyczy to tylko Korei, że zazwyczaj wszyscy chcą do domu na raz. Dodatkowo, i to już
dotyczy Korei, bardzo często samochody mijają się dosłownie "na centymetry". Ja jechałem
pasem do jazdy "na wprost" natomiast facet po prawej z drugiego pasa "na wprost" chciał
sobie skręcić w lewo. W pewnym momencie usłyszałem tylko chrobot i trzask pękającego
plastiku. Nacisnąłem na klakson i gościu na szczęście się zatrzymał. Z mojego prawego
lusterka zostały tylko strzępy. Otworzyłem okno i coś krzyknąłem (już nawet nie pamiętam
co). Tamten dał mi znać aby skręcić w lewo. Tak też zrobiłem spoglądając czy jedzie
za mną. Jechał. W głowie teraz burza myśli: "Co teraz????". Zatrzymaliśmy się na skraju ulicy
włączając awaryjne. Wysiadłem z samochodu i od razu zrobiłem zdjęcie jego samochodowi
wraz z tablicą rejestracyjną oraz mojego lusterka. On także wysiadł i zaczął od przeprosin:"
I'm sorry, I'm sorry!". Potem obejrzał moje lusterko, a właściwie to, co z niego zostało i spytał: "Changi OK?" W koreańskiej wersji angielskiego oznacza to "Czy wymiana OK?" "OK" -
opowiedziałem. Teraz w ruch poszedł jego telefon. Gdzieś zadzwonił, podał typ auta a
potem powiedział (w właściwie pokazał), że jedziemy. Pokazałem mu aby jechał pierwszy. Po
kilku minutach byliśmy już w małym warsztacie, gdzie czekał mechanik dzierżąc w dłoni
śrubokręt akumulatorowy. Kilka minut później dostarczono pudełko z nowiutkim lusterkiem.
Co ciekawe było w tym samym kolorze lakieru co mój samochód. "Sprawca" aktywnie
pomagał nawet mechanikowi. Po zamontowaniu sprawdziłem działanie - wszystko było OK.
Jeszcze raz facet przeprosił, podając rękę. Ja z kolei powiedziałem, aby bardziej w
przyszłości uważał (nie sądzę aby zrozumiał), podziękowałem mechanikowi, pożegnałem się
i pojechałem do domu. Całość nie trwała dłużej niż pół godziny. Jak ja lubię Koreę!
prowadzić na ten temat osobnego bloga. Temat to bowiem bogaty i można powiedzieć
niewyczrpany. Ogólnie, w dużym skrócie i obrazowo, jazda samochodem w Korei należy do
sportów ekstremalnych z elementami survivalu. Tych kierowców, którzy zdecydowali się na
uczestniczenie w ruchu drogowym tego kraju można podzielić na tych, co już mieli kolizję i
na tych co będą ją dopiero mieć. Jest to tylko kwestia czasu. W ubiegły piątek dołączyłem do
grupy tych co już po. Piątek, jak to piątek - każdy chce szybko do domu. Problem w tym i nie
dotyczy to tylko Korei, że zazwyczaj wszyscy chcą do domu na raz. Dodatkowo, i to już
dotyczy Korei, bardzo często samochody mijają się dosłownie "na centymetry". Ja jechałem
pasem do jazdy "na wprost" natomiast facet po prawej z drugiego pasa "na wprost" chciał
sobie skręcić w lewo. W pewnym momencie usłyszałem tylko chrobot i trzask pękającego
plastiku. Nacisnąłem na klakson i gościu na szczęście się zatrzymał. Z mojego prawego
lusterka zostały tylko strzępy. Otworzyłem okno i coś krzyknąłem (już nawet nie pamiętam
co). Tamten dał mi znać aby skręcić w lewo. Tak też zrobiłem spoglądając czy jedzie
za mną. Jechał. W głowie teraz burza myśli: "Co teraz????". Zatrzymaliśmy się na skraju ulicy
włączając awaryjne. Wysiadłem z samochodu i od razu zrobiłem zdjęcie jego samochodowi
wraz z tablicą rejestracyjną oraz mojego lusterka. On także wysiadł i zaczął od przeprosin:"
I'm sorry, I'm sorry!". Potem obejrzał moje lusterko, a właściwie to, co z niego zostało i spytał: "Changi OK?" W koreańskiej wersji angielskiego oznacza to "Czy wymiana OK?" "OK" -
opowiedziałem. Teraz w ruch poszedł jego telefon. Gdzieś zadzwonił, podał typ auta a
potem powiedział (w właściwie pokazał), że jedziemy. Pokazałem mu aby jechał pierwszy. Po
kilku minutach byliśmy już w małym warsztacie, gdzie czekał mechanik dzierżąc w dłoni
śrubokręt akumulatorowy. Kilka minut później dostarczono pudełko z nowiutkim lusterkiem.
Co ciekawe było w tym samym kolorze lakieru co mój samochód. "Sprawca" aktywnie
pomagał nawet mechanikowi. Po zamontowaniu sprawdziłem działanie - wszystko było OK.
Jeszcze raz facet przeprosił, podając rękę. Ja z kolei powiedziałem, aby bardziej w
przyszłości uważał (nie sądzę aby zrozumiał), podziękowałem mechanikowi, pożegnałem się
i pojechałem do domu. Całość nie trwała dłużej niż pół godziny. Jak ja lubię Koreę!
Sprawca telefonuje |
"Ofiara" |
Etykiety:
kierowanie pojazdami,
kierowca,
kolizja,
Korea Południowa,
ruch drogowy,
samochód,
wypadek
Lokalizacja:
Kŏje, Kyŏngsang Południowy, Korea Południowa
Gangnam Style czyli kolega się żeni (część druga i ostatnia)
Nie wiem dlaczego zobaczyłem go tak późno. Pewnie dlatego, że byłem zajęty innymi
rzeczami. Stał sobie na uboczu, w cieniu, nie rzucając się nikomu w oczy. Widać było, że jest
gotowy do akcji, że wie co będzie dalej. Na wszelki wypadek zagrodziłem mu drogę
potencjalnej ucieczki. Licho nie śpi, a ja nie zamierzałem znowu czekać. Myślałem, że
będzie w jakiś sobie tylko wiadomy sposób stawiać opór. Na szczęście do tego nie doszło.
Właściwie to od razu powiedział mi to, co chciałem usłyszeć. Był to bowiem... Wasz Ulubiony
Ciąg Dalszy.
A teraz do rzeczy. Poproszono nas do kaplicy i zaczęliśmy zajmować miejsca. Goście pana
młodego po lewej stronie a goście panny młodej po stronie prawej. Kaplica trochę dziwna
albowiem mimo, że było coś w rodzaju ołtarza, to jednak całkowicie pozbawiona
jakichkolwiek symboli religijnych. Zrobiło się trochę tłoczno, gdyż okazało się, że miejsc
siedzących jest za mało i część gości zmuszona była do obserwacji ceremonii na stojąco. Dla
siedzących w bocznych "nawach" obraz z kamer był rzucany na duże ekrany. Dużo świateł i
reflektorów sterowanych zdalnie. Pełna nowoczesność. Na scenie pojawił się mistrz
ceremonii, Koreańczyk, ale władający dobrze również angielskim. Młody chłopak z trochę
dziwną jak na Koreańczyka, awangardową fryzurą. Najpierw poproszono do ołtarza obie
mamy. Obie były ubrane w tradycyjne stroje koreańskie, mimo, że mama pana młodego jest w
100 procentach rodowitą Amerykanką. Mamy najpierw stanęły przy małych mównicach a
następnie naprzeciwko siebie i się wzajemnie pokłoniły. Zeszły z ołtarza czy jak kto woli ze
sceny i usiadły osobno z przodu "widowni". Teraz pojawił się młody, brodaty Amerykanin,
pastor jednego z kościołów anglikańskich. Ubrany w znakomicie skrojony garnitur i krawat.
Według mistrza ceremonii na codzień jest profesorem jednego z uniwersytetów koreańskich.
On to udzielał ślubu. Poproszono do ołtarza pana młodego. Pan młody ubrany w czarny
garnitur, śnieżnobiałą koszulę i czarną muszkę wolno podszedł do wyznaczonego miejsca by
oczekiwać na swoją wybrankę. Zanim to nastąpiło, malutka córeczka jednego z naszych
kolegów, cała ubrana na biało "dostarczyła" do ołtarza obrączki. Dostała za to gromkie
brawa. Potem ojciec odprowadził pannę młodą przy dźwiękach pieśni weselnej śpiewanej
przez mały chór męski. Panna młoda ubrana w piękną, białą suknię z welonem
(przypuszczam że Made in USA). Nastąpiło "przekazanie" panny młodej panu młodemu. Ojciec
i pan młody gorąco się uścisnęli. Nastąpiły gromkie brawa. Państwo młodzi podeszli do ołtarza, zwrócili się najpierw ku sobie i zwyczajem koreańskim głęboko się sobie nawzajem pokłonili. Potem właściwie standardowa ceremonia, którą wszyscy znają z filmów amerykańskich, zakończona mocnym pocałunkiem właśnie co poślubionych. Chórek męski zaśpiewał nowożeńcom piękną,
aczkolwiek mi nieznaną pieśń. Potem nastąpił pokłon rodzicom. Najpierw rodzicom panny
młodej, później pana młodego. Na zakończenie młodzi opuścili kaplicę przy dźwiękach
znanego powszechnie "Marsza Weselnego" F. Mendelsona. Członkowie rodziny zostali w
kaplicy do zbiorowego zdjęcia, natomiast my przeszliśmy do restauracji, gdzie czekała
kolacja. Kolacja, jak kolacja - nic specjalnego. Kilka prostych dań kuchni koreańskiej, jakaś
zupka, ryż. Do picia soju, piwo oraz soft drinki. Tylko cena musiała być pewnie kosmiczna (wiadomo dzelnica Gangnam).Po jakimś czasie pojawili się nasi bohaterowi wieczoru. Tym razem w prostych strojach koreańskich. Podchodzili do każdego stolika. Następowały gratulacje, toasty, uściski. Po jakimś czasie przenieśliśmy się do zarezerwowanej knajpki. Tam czekały już bardziej
"konkretne" rzeczy do picia w bardziej "konkretnych" ilościach. Ponieważ liczba siedzeń była
dużo mniejsza niż gości, było to coś w rodzaju "outside inside garden party", jak to w pewnym
brytyjskim serialu komediowym. Ale atmosfera oczywiście "luźniejsza", dużo śmiechu i
żartów.Młodzi ubrani już też "na luzie" Toasty i przemówienia, a jakże, też były. Fajnie się tam siedziało (lub stało), ale trzeba było się w końcu zbierać. Czekało nas bowiem kilka godzin jazdy powrotnej. Wyruszyliśmy ok. 22.30. Kierowca gnał poprzez prawie puste o tej porze ulice Seulu a następnie autostradą. Nie oszczędzał maszyny i dzięki temu na miejscu byliśmy już po czterech godzinach. A na miejscu niespodzianka. Nasze samochody całe białe. Trzeba było więc zacząć od skrobania szronu z szyb. Jak miło było wreszcie zasnąć mając świadomość, że dzisiaj niedziela.
rzeczami. Stał sobie na uboczu, w cieniu, nie rzucając się nikomu w oczy. Widać było, że jest
gotowy do akcji, że wie co będzie dalej. Na wszelki wypadek zagrodziłem mu drogę
potencjalnej ucieczki. Licho nie śpi, a ja nie zamierzałem znowu czekać. Myślałem, że
będzie w jakiś sobie tylko wiadomy sposób stawiać opór. Na szczęście do tego nie doszło.
Właściwie to od razu powiedział mi to, co chciałem usłyszeć. Był to bowiem... Wasz Ulubiony
Ciąg Dalszy.
A teraz do rzeczy. Poproszono nas do kaplicy i zaczęliśmy zajmować miejsca. Goście pana
młodego po lewej stronie a goście panny młodej po stronie prawej. Kaplica trochę dziwna
albowiem mimo, że było coś w rodzaju ołtarza, to jednak całkowicie pozbawiona
jakichkolwiek symboli religijnych. Zrobiło się trochę tłoczno, gdyż okazało się, że miejsc
siedzących jest za mało i część gości zmuszona była do obserwacji ceremonii na stojąco. Dla
siedzących w bocznych "nawach" obraz z kamer był rzucany na duże ekrany. Dużo świateł i
reflektorów sterowanych zdalnie. Pełna nowoczesność. Na scenie pojawił się mistrz
ceremonii, Koreańczyk, ale władający dobrze również angielskim. Młody chłopak z trochę
dziwną jak na Koreańczyka, awangardową fryzurą. Najpierw poproszono do ołtarza obie
mamy. Obie były ubrane w tradycyjne stroje koreańskie, mimo, że mama pana młodego jest w
100 procentach rodowitą Amerykanką. Mamy najpierw stanęły przy małych mównicach a
następnie naprzeciwko siebie i się wzajemnie pokłoniły. Zeszły z ołtarza czy jak kto woli ze
sceny i usiadły osobno z przodu "widowni". Teraz pojawił się młody, brodaty Amerykanin,
pastor jednego z kościołów anglikańskich. Ubrany w znakomicie skrojony garnitur i krawat.
Według mistrza ceremonii na codzień jest profesorem jednego z uniwersytetów koreańskich.
On to udzielał ślubu. Poproszono do ołtarza pana młodego. Pan młody ubrany w czarny
garnitur, śnieżnobiałą koszulę i czarną muszkę wolno podszedł do wyznaczonego miejsca by
oczekiwać na swoją wybrankę. Zanim to nastąpiło, malutka córeczka jednego z naszych
kolegów, cała ubrana na biało "dostarczyła" do ołtarza obrączki. Dostała za to gromkie
brawa. Potem ojciec odprowadził pannę młodą przy dźwiękach pieśni weselnej śpiewanej
przez mały chór męski. Panna młoda ubrana w piękną, białą suknię z welonem
(przypuszczam że Made in USA). Nastąpiło "przekazanie" panny młodej panu młodemu. Ojciec
i pan młody gorąco się uścisnęli. Nastąpiły gromkie brawa. Państwo młodzi podeszli do ołtarza, zwrócili się najpierw ku sobie i zwyczajem koreańskim głęboko się sobie nawzajem pokłonili. Potem właściwie standardowa ceremonia, którą wszyscy znają z filmów amerykańskich, zakończona mocnym pocałunkiem właśnie co poślubionych. Chórek męski zaśpiewał nowożeńcom piękną,
aczkolwiek mi nieznaną pieśń. Potem nastąpił pokłon rodzicom. Najpierw rodzicom panny
młodej, później pana młodego. Na zakończenie młodzi opuścili kaplicę przy dźwiękach
znanego powszechnie "Marsza Weselnego" F. Mendelsona. Członkowie rodziny zostali w
kaplicy do zbiorowego zdjęcia, natomiast my przeszliśmy do restauracji, gdzie czekała
kolacja. Kolacja, jak kolacja - nic specjalnego. Kilka prostych dań kuchni koreańskiej, jakaś
zupka, ryż. Do picia soju, piwo oraz soft drinki. Tylko cena musiała być pewnie kosmiczna (wiadomo dzelnica Gangnam).Po jakimś czasie pojawili się nasi bohaterowi wieczoru. Tym razem w prostych strojach koreańskich. Podchodzili do każdego stolika. Następowały gratulacje, toasty, uściski. Po jakimś czasie przenieśliśmy się do zarezerwowanej knajpki. Tam czekały już bardziej
"konkretne" rzeczy do picia w bardziej "konkretnych" ilościach. Ponieważ liczba siedzeń była
dużo mniejsza niż gości, było to coś w rodzaju "outside inside garden party", jak to w pewnym
brytyjskim serialu komediowym. Ale atmosfera oczywiście "luźniejsza", dużo śmiechu i
żartów.Młodzi ubrani już też "na luzie" Toasty i przemówienia, a jakże, też były. Fajnie się tam siedziało (lub stało), ale trzeba było się w końcu zbierać. Czekało nas bowiem kilka godzin jazdy powrotnej. Wyruszyliśmy ok. 22.30. Kierowca gnał poprzez prawie puste o tej porze ulice Seulu a następnie autostradą. Nie oszczędzał maszyny i dzięki temu na miejscu byliśmy już po czterech godzinach. A na miejscu niespodzianka. Nasze samochody całe białe. Trzeba było więc zacząć od skrobania szronu z szyb. Jak miło było wreszcie zasnąć mając świadomość, że dzisiaj niedziela.
środa, 4 grudnia 2013
Gangnam Style czyli kolega się żeni (część pierwsza)
W ciągu pobytu w Korei kilka razy otrzymałem zaproszenie na ślub. Najczęściej dotyczyły
one osób, które słabo znałem, więc z nich nie korzystałem. Tym razem jednak chodziło o
ogólnie lubianego kolegę z pracy. Łączy mnie z nim także kilka wspólnie ukończonych
projektów. Zdecydowałem się, że nie wypada mu odmówić, tym bardziej, że jego rodzinę z
racji odległości mieli reprezentować tylko rodzice (jest Amerykaninem). Inaczej przedstawiała
się sprawa panny młodej, która jest Koreanką, więc całą rodzinę ma na miejscu. Problem był
tylko jeden. Ślub miał być w Seulu a więc na drugim końcu Korei. W pracy utworzyły się grupy
zwolenników takiego czy innego środka transportu. W grę wchodziła jazda samochodem,
pociągiem, samolotem lub autobusem. Znając koreańskie realia, jazdę samochodem
wyeliminowałem od razu. Aby skorzystać z pociągu lub samolotu to po pierwsze trzeba
dojechać na dworzec lub lotnisko w Busan, po drugie w Seulu też jakoś trzeba się poruszać.
W końcu zdecydowałem się, moim zdaniem, na najprostszy sposób czyli autobus. Koreańskie
autobusy nie zachwycają wzornictwem czy nowoczesnością. Nie znajdziemy w nich toalet czy
barków. Jedyne udogodnienie to wielki telewizor widoczny nawet z tylu. Zaleta są jednak
wygodne siedzenia i odleglości miedzy nimi umożliwiające swobodne wyprostowanie nóg.Był
to także sposób najtańszy albowiem zapewniała go bezpłatnie firma. Zbiórkę wyznaczono w sobotę na godzinę 12.30. Umówiłem się na 12.00 z kolegą Rosjaninem, który mieszka w tym samym
miejscu co ja. Mieliśmy jechać jednym samochodem. O wyznaczonej godzinie kolega jednak
stwierdził, że musi jechać jeszcze do bankomatu, wiec na miejsce zbiórki zmuszony byłem
udać się sam. Z daleka już widziałem, naszą sekretarkę czekającą przed autobusem i kilku
Koreańczyków, którzy umilali sobie czas paleniem. Po chwili swoją czarną limuzyną
przyjechał także nasz Szef. Ostatni zjawił się nasz rosyjski kolega. Wszyscy a właściwie
prawie wszyscy ładnie ubrani. Garnitury, krawaty, itd. Tylko nasz kolega ze wschodu ( a w
Korei z północy) tę podniosłą uroczystość zamierzał świętować w... swetrze w pięknym
kolorze flagi sowieckiej. Ruszyliśmy punktualnie jak to tutaj zazwyczaj bywa. Tuż przed
odjazdem "mignął" mi jeden z kolegów taszczący sporych rozmiarów pojemnik służący do
przechowywania wiadomych rzeczy. "Oho" - pomyślałem - "Na sucho chyba nie będzie". I się
nie pomyliłem. Zaraz po wyjeździe z wyspy i przekroczeniu bramek autostrady już miałem w
ręku buteleczkę piwka. Na szczęście na jednej się skończyło. Po ok 1,5 godziny jazdy zarządzono postój. Bynajmniej nie z powodu wypitego piwa. Po prostu kilka osób przypomniało sobie, że nie jadło lunchu. Koreańczyk, który nie zje posiłku sprawia wrażenie, że nie dotrwa żywy do następnego.
Umrze z głodu. Ponieważ ja przed wyjazdem zjadłem więc przynieśli mi na pocieszenie kilka
ciastek. Fajne chłopaki. I znowu jazda na północ. W pewnej chwili wydawało mi się, że na
szczytach gór widzę coś, co przypomina śnieg. Kilkanaście kilometrów dalej okazało się, że
wcale mi się nie zdawało i nie tylko na szczytach gór. Jechaliśmy wśród prawdziwego,
zimowego krajobrazu. "No ładnie. Jeśli tutaj jest tyle śniegu to co dopiero w Seulu!" -
powiedziałem w myślach. Ale na szczęście w miarę zbliżania się do celu ilość białego puchu
malała. Przed samym Seulem nie było go już wcale. Przybywało za to pasów autostradzie
oraz samochodów zdążających do stolicy. Kiedy liczba pasów doszła do sześciu okazało się,
ze jedynym pasem przejezdnym jest pas dla autobusów. Z dostaniem się do centrum nie było
wiec problemów. Gorzej było z jazdą już po zjeździe z autostrady ale na szczęście widać
było, ze nasz kierowca w niejednym miejscu ryż jadał. Po drodze minęliśmy hotel Ritz-
Carlton, co znaczyło, że jesteśmy już w dzielnicy Gangnam. Młoda para i część gości miała
spędzić w nim najbliższą noc. W przypadku ślubu hotele zazwyczaj stosują specjalną taryfę
"ślubną". Po kilku minutach byliśmy na miejscu. W holu tego "kombinatu" tłok ale wszystko
dobrze zorganizowane. Przywitał na pan młody gdyż panna młoda właśnie kończyła sesje
fotograficzną. Była już mini-wystawa wspólnych zdjęć. Spotkaliśmy tez kolegów, którzy
dotarli innym środkami transportu a także z innych miejsc w Korei i nie tylko z Korei. Z
niektórymi nie widziałem się dosyć długo więc było bardzo miło sobie pogadać, tym
bardziej, ze i tak musieliśmy czekać na swoja kolej. Pani sekretarka tymczasem "odwalała"
biurokracje i księgowość czyli zbierała nasze prezenty ( koreański zwyczaj każe dawać
pieniądze w podpisanej kopercie ze specjalnym napisem po starokoreańsku). Takie koperty
mamy w biurze i prawie wszyscy z nich skorzystali. Ja nie skorzystałem, bo tydzień wcześniej
kupiłem w Busan w specjalnym sklepie kopertę ślubną z pięknymi ozdobami (motyw motyla z
wkomponowanymi kryształkami cyrkonii). Prezenty były rejestrowane w specjalnej księdze. W
innej księdze wpisywaliśmy swoje nazwiska na pamiątkę.Przed godz.19.00 poproszono nas o
zajęcie miejsc w kaplicy.
one osób, które słabo znałem, więc z nich nie korzystałem. Tym razem jednak chodziło o
ogólnie lubianego kolegę z pracy. Łączy mnie z nim także kilka wspólnie ukończonych
projektów. Zdecydowałem się, że nie wypada mu odmówić, tym bardziej, że jego rodzinę z
racji odległości mieli reprezentować tylko rodzice (jest Amerykaninem). Inaczej przedstawiała
się sprawa panny młodej, która jest Koreanką, więc całą rodzinę ma na miejscu. Problem był
tylko jeden. Ślub miał być w Seulu a więc na drugim końcu Korei. W pracy utworzyły się grupy
zwolenników takiego czy innego środka transportu. W grę wchodziła jazda samochodem,
pociągiem, samolotem lub autobusem. Znając koreańskie realia, jazdę samochodem
wyeliminowałem od razu. Aby skorzystać z pociągu lub samolotu to po pierwsze trzeba
dojechać na dworzec lub lotnisko w Busan, po drugie w Seulu też jakoś trzeba się poruszać.
W końcu zdecydowałem się, moim zdaniem, na najprostszy sposób czyli autobus. Koreańskie
autobusy nie zachwycają wzornictwem czy nowoczesnością. Nie znajdziemy w nich toalet czy
barków. Jedyne udogodnienie to wielki telewizor widoczny nawet z tylu. Zaleta są jednak
wygodne siedzenia i odleglości miedzy nimi umożliwiające swobodne wyprostowanie nóg.Był
to także sposób najtańszy albowiem zapewniała go bezpłatnie firma. Zbiórkę wyznaczono w sobotę na godzinę 12.30. Umówiłem się na 12.00 z kolegą Rosjaninem, który mieszka w tym samym
miejscu co ja. Mieliśmy jechać jednym samochodem. O wyznaczonej godzinie kolega jednak
stwierdził, że musi jechać jeszcze do bankomatu, wiec na miejsce zbiórki zmuszony byłem
udać się sam. Z daleka już widziałem, naszą sekretarkę czekającą przed autobusem i kilku
Koreańczyków, którzy umilali sobie czas paleniem. Po chwili swoją czarną limuzyną
przyjechał także nasz Szef. Ostatni zjawił się nasz rosyjski kolega. Wszyscy a właściwie
prawie wszyscy ładnie ubrani. Garnitury, krawaty, itd. Tylko nasz kolega ze wschodu ( a w
Korei z północy) tę podniosłą uroczystość zamierzał świętować w... swetrze w pięknym
kolorze flagi sowieckiej. Ruszyliśmy punktualnie jak to tutaj zazwyczaj bywa. Tuż przed
odjazdem "mignął" mi jeden z kolegów taszczący sporych rozmiarów pojemnik służący do
przechowywania wiadomych rzeczy. "Oho" - pomyślałem - "Na sucho chyba nie będzie". I się
nie pomyliłem. Zaraz po wyjeździe z wyspy i przekroczeniu bramek autostrady już miałem w
ręku buteleczkę piwka. Na szczęście na jednej się skończyło. Po ok 1,5 godziny jazdy zarządzono postój. Bynajmniej nie z powodu wypitego piwa. Po prostu kilka osób przypomniało sobie, że nie jadło lunchu. Koreańczyk, który nie zje posiłku sprawia wrażenie, że nie dotrwa żywy do następnego.
Umrze z głodu. Ponieważ ja przed wyjazdem zjadłem więc przynieśli mi na pocieszenie kilka
ciastek. Fajne chłopaki. I znowu jazda na północ. W pewnej chwili wydawało mi się, że na
szczytach gór widzę coś, co przypomina śnieg. Kilkanaście kilometrów dalej okazało się, że
wcale mi się nie zdawało i nie tylko na szczytach gór. Jechaliśmy wśród prawdziwego,
zimowego krajobrazu. "No ładnie. Jeśli tutaj jest tyle śniegu to co dopiero w Seulu!" -
powiedziałem w myślach. Ale na szczęście w miarę zbliżania się do celu ilość białego puchu
malała. Przed samym Seulem nie było go już wcale. Przybywało za to pasów autostradzie
oraz samochodów zdążających do stolicy. Kiedy liczba pasów doszła do sześciu okazało się,
ze jedynym pasem przejezdnym jest pas dla autobusów. Z dostaniem się do centrum nie było
wiec problemów. Gorzej było z jazdą już po zjeździe z autostrady ale na szczęście widać
było, ze nasz kierowca w niejednym miejscu ryż jadał. Po drodze minęliśmy hotel Ritz-
Carlton, co znaczyło, że jesteśmy już w dzielnicy Gangnam. Młoda para i część gości miała
spędzić w nim najbliższą noc. W przypadku ślubu hotele zazwyczaj stosują specjalną taryfę
"ślubną". Po kilku minutach byliśmy na miejscu. W holu tego "kombinatu" tłok ale wszystko
dobrze zorganizowane. Przywitał na pan młody gdyż panna młoda właśnie kończyła sesje
fotograficzną. Była już mini-wystawa wspólnych zdjęć. Spotkaliśmy tez kolegów, którzy
dotarli innym środkami transportu a także z innych miejsc w Korei i nie tylko z Korei. Z
niektórymi nie widziałem się dosyć długo więc było bardzo miło sobie pogadać, tym
bardziej, ze i tak musieliśmy czekać na swoja kolej. Pani sekretarka tymczasem "odwalała"
biurokracje i księgowość czyli zbierała nasze prezenty ( koreański zwyczaj każe dawać
pieniądze w podpisanej kopercie ze specjalnym napisem po starokoreańsku). Takie koperty
mamy w biurze i prawie wszyscy z nich skorzystali. Ja nie skorzystałem, bo tydzień wcześniej
kupiłem w Busan w specjalnym sklepie kopertę ślubną z pięknymi ozdobami (motyw motyla z
wkomponowanymi kryształkami cyrkonii). Prezenty były rejestrowane w specjalnej księdze. W
innej księdze wpisywaliśmy swoje nazwiska na pamiątkę.Przed godz.19.00 poproszono nas o
zajęcie miejsc w kaplicy.
"Samochodzik" już czekał na młodą parę. |
niedziela, 1 grudnia 2013
2 w 1, czyli coś poszło nie tak
Kilka razy na Discovery Channel oglądałem reklamę filmu dokumentalnego z budowy
największego kontenerowca świata. Powstał on tu w Korei w jednej z miejscowych stoczni.
Ostatnio stocznia ta stała się sławna z innego powodu, z którego dumna raczej być nie
może. Chyba dlatego o tym wydarzeniu jest raczej cicho. Kilka tygodni temu miała miejsce
uroczyste wodowanie kolejnego, nowego statku. Nie byłoby w tym nic dziwnego - takich
wodowań ta stocznia ma w ciągu roku kilkadziesiąt. Tym razem jednak coś poszło nie tak jak
trzeba. Nie, ze statkiem wszystko w jak najlepszym porządku. Chodzi o to, że wodując
statek, dzielni stoczniowcy zatopili jeden ze swoich doków pływających. Tym sposobem dok
pływający stał się dokiem bardzo niepływającym. O fakcie tym dowiedziałem się najpierw "pocztą pantoflową, później znajomi Koreańczycy pokazali mi zdjęcia na "komórce". Ponieważ stało się to akurat naprzeciwko nadmorskiej trasy spacerowej zaczęło być nową, miejscową "atrakcją" turystyczną. Złośliwi zaczęli mówić, że zrobiono tak celowo aby dokować okręty podwodne w stanie zanurzenia. Jedyne fragmenty doku, które wystawały to dźwigi.
P.S. Podobno dok już znowu pływa, ale nie miałem czasu żeby to sprawdzić.
W tle kolejny z serii najwiekszych na świecie kontenerowców przy nabrzeżu wyposażeniowym.
największego kontenerowca świata. Powstał on tu w Korei w jednej z miejscowych stoczni.
Ostatnio stocznia ta stała się sławna z innego powodu, z którego dumna raczej być nie
może. Chyba dlatego o tym wydarzeniu jest raczej cicho. Kilka tygodni temu miała miejsce
uroczyste wodowanie kolejnego, nowego statku. Nie byłoby w tym nic dziwnego - takich
wodowań ta stocznia ma w ciągu roku kilkadziesiąt. Tym razem jednak coś poszło nie tak jak
trzeba. Nie, ze statkiem wszystko w jak najlepszym porządku. Chodzi o to, że wodując
statek, dzielni stoczniowcy zatopili jeden ze swoich doków pływających. Tym sposobem dok
pływający stał się dokiem bardzo niepływającym. O fakcie tym dowiedziałem się najpierw "pocztą pantoflową, później znajomi Koreańczycy pokazali mi zdjęcia na "komórce". Ponieważ stało się to akurat naprzeciwko nadmorskiej trasy spacerowej zaczęło być nową, miejscową "atrakcją" turystyczną. Złośliwi zaczęli mówić, że zrobiono tak celowo aby dokować okręty podwodne w stanie zanurzenia. Jedyne fragmenty doku, które wystawały to dźwigi.
P.S. Podobno dok już znowu pływa, ale nie miałem czasu żeby to sprawdzić.
W tle kolejny z serii najwiekszych na świecie kontenerowców przy nabrzeżu wyposażeniowym.
Subskrybuj:
Posty (Atom)